Mieczysław Kuratczyk , czyli obcy wśród „swoich” [1]

 

Początkowo, po nominacji na arcybiskupa Oscar Romero nie widział problemów będących następstwem skrajnych nierówności społecznych w Salwadorze, swoim kraju. Biedota tego kraju  terroryzowana przez wojsko, policję i prawicowe bojówki, jeśli pozwalała sobie na życie- to żyła gorzej niż bydło bogaczy. Powtórzę: początkowo arcybiskup Romero  był bezpieczny i wystarczająco konserwatywny, by nie sprawiać kłopotów rządzącym. Był taki sam jak większość księży w tym kraju. Był więc „swój”. Niestety nadeszło wydarzenie po którym On przejrzał. Od tego momentu datują się Jego nawoływania do rządzących, i krajów wspierających te rządy, o opamiętanie się i zmianę polityki w stosunku do biedoty. Taka postawa powoduje to, że Jego własne środowisko, łącznie z najwyższymi dostojnikami Kościoła w Rzymie, zaczyna uważać go za obcego. Staje się nagle obcym wśród „swoich”. Wykluczenie go, w następstwie, doprowadzi do zamordowania arcybiskupa przez  prawicowych bojówkarzy. Dodam, że w czasie odprawianej mszy świętej.

Zapytacie, po co ja tu mendzę nie na temat naszego licealnego profesora chemii? Otóż dlatego, że każdy z nas w swoim życiu podejmował decyzje, które powodowały, że nagle stawał się obcym w środowisku „swoich”- do którego przed decyzją należał. Tak było też i z naszym profesorem chemii z XIII LO w Morągu, Mieczysławem Kuratczykiem. Ale po kolei....

1-zdjecie na poczatek dokumentuUrodził się 10 września 1934 roku w małej kresowej miejscowości Jałówka. Dziś leży ona tuż przy granicy z Białorusią. W pobliżu znajduje się zbudowany za komuny zalew Siemianówka oraz miasta: Bielsk Podlaski i Hajnówka (miejscowi mówią Hajnouka, z akcentem na „ou”). W tej to Jałówce żyli-byli Michał i Antonina Kuratczykowie z synem Mietkiem. Żyli skromnie, a nie jak większość rodzin bardzo biednie. Bo było ich tylko troje, a nie, jak u większości kilkanaście, osób w domu. Michał był pracownikiem fizycznym, który chwytał się każdej pracy  by utrzymać nieliczną przecież rodzinę. Dzięki niemu i dzięki sprytowi żony jakoś udało im się przetrwać wojnę. Za Niemca, tj. we wczesnej młodości Mieczysława, szkoły tu nie było, więc rodzice starali się we własnym zakresie nauczyć syna czytania, pisania i rachunków. Tak, że po wyzwoleniu w 1944 (przepraszam IPN za to sformułowanie, J ) Miecio był w stanie kontynuować naukę w klasie 3 lub 4. Niestety warunki życia i bezpieczeństwa po wojnie na tych terenach nie poprawiły się, a może nawet uległy pogorszeniu. W dzień trudności z pracą, w nocy szalejący kretyni i bandyci, których dziś próbują nazywać „żołnierzami wyklętymi”. Nawiasem mówiąc, tacy z nich żołnierze, jak z obecnych bliskowschodnich bestii obcinających majchrem głowy niewinnych ludzi - partyzanci. Jednocześnie do tak zapyziałych miejscowości jak Jałówka dochodzą wieści, że na tzw. Ziemiach Zachodnich i Północnych życie prawie jak w raju  ;-) . W roku 1947 cała rodzina zbiera się i jedzie do tego raju. Osiedlają się w Leśnicy koło Małdyt. (dziś to właściwie Małdyty).

W stosunku do już tam mieszkających- „swoich”, są obcymi. Ale  „swoi” pomagają im na nowym miejscu, traktują ich dobrze, bo sami niedawno byli też obcymi.

Warto zapamiętać: formalne lub nieformalne grupy społeczne, nazywane tu „swoimi” mogą  zaakceptować obcego- tak jak w tym przypadku, lub wykluczyć go z grupy. By nie filozofować w tym miejscu, zasygnalizuję: na końcu zastanowię się (korzystając z wiedzy chemicznej której uczył nas profesor Kuratczyk) kiedy następuje akceptowanie / wykluczenie, i jakie są ich skutki dla obcego i „swoich”.

Wracam do wątku, ojciec w Leśnicy łapie się rozmaitych prac w pobliskich miejscowościach, jest m.in. rybakiem jeziornym. Syn w 1949 roku kończy podstawówkę w Małdytach, a że był bardzo dobry z wielu przedmiotów, a na WF brylował w rozmaitych dyscyplinach- zdaje i jest przyjęty do liceum w Morągu. W morąskim LO potwierdza się wysoka marka Mieczysława- jest dobry lub bardzo dobry z przedmiotów ścisłych. Osiągnięcia na WF pozwalają mu brać udział w międzyszkolnych zawodach na których nawet jest wyróżniany, jak widzimy to na fotografii obok. Jego niski basowy głos każe Bemolowi zaangażować go do prowadzonego chóru. O właśnie na zdjęciu poniżej widzimy cały chór z dyrygentem, prof. Żotkiewiczem w środku (Kuratczyka zaznaczyłem strzałką, gdyby ktoś z powodu słabego wzroku, go nie poznał, J ).

Niestety ma niewyparzony język, a co za tym idzie zażarcie kłóci się  z niektórymi nauczycielami. Dziś już trudno ustalić o co poszło, ale w klasie X naraził się jednemu z nauczycieli tak bardzo, że klasę XI i maturę, (z własnej inicjatywy, czy też Rada Pedagogiczna LO to spowodowała? Proszę o informację, jeśli ktoś wie J.)  robi w LO w Braniewie. Bez problemów, w 1954 roku, zdaje na Wydział Mat-Fiz-Chemu na WSP w Gdańsku.

Młodzi czytający to mogą się dziwić, facet z bidnej prowincjonalnej rodziny, a idzie bez problemów na studia w odległej miejscowości. Informacja dla tych młodych: dzieciaki,  studenci z biednych rodzin bez problemów dostawali wtedy od państwa, no dobrze państwo nazywało się PRL, stypendium socjalne (na wyższych latach studiów były jeszcze stypendia naukowe i fundowane). Wysokość tego stypendium przez prawie całe lata 50 i 60 w PRL wynosiło 600zł (jeśli dochód na tzw. członka rodziny przekraczał pewien próg można było otrzymać połowę stypendium). Oprócz tego jeśli delikwent mieszkał  poza miejscowością w której studiował mógł otrzymać stypendium mieszkaniowe 120zł refundujące koszty zamieszkania w akademiku. Aha, koszt pełnego (śniadanie, obiad i kolacja) wyżywienia w stołówce akademickiej wynosił cały czas 280zł. Jak ktoś się odchudzał, ;-), mógł wykupić tylko niektóre posiłki. Dodam, że za żadne tzw. usługi związane ze studiami (wydanie legitymacji, zdawanie lub zaliczanie poprawkowe, wpis do biblioteki, etc) komuna nie pobierała żadnych opłat. No po prostu głupia była, czy co J?  Sumując: biedni materialnie- wtedy bez problemu mogli studiować, oczywiście,  jeśli Bozia obdarzyła ich odpowiednim potencjałem intelektualnym.

 

2-za osiagniecia sportowe w czasie nauki w LO

   

 

3-bemol002'

 

 

 

Wracam do wątku, na studiach zainteresował się chemia fizyczną. Aha, mam tu zdjęcie z Kuratczykiem w czasie zajęć laboratoryjnych (z chemii fizycznej ?)  Studia ukończył w 1958 roku, a w następnym obronił pracę magisterską, zatytułowaną „Konstrukcja przystawki fotometrycznej do monochromatora dla zakresu światła widzialnego”. Wiem, że Andrzej Ż. rozumie o co chodzi w pracy, tak że, jeśli ktoś jest zainteresowany to odsyłam go do Andrzejka (azochowski@yahoo.com). Obok dla niedowiarków foto dyplomu magistra Mieczysława Kuratczyka:

Po zakończeniu studiów nasz profesor zaczyna pracę w XIII LO w Morągu. Jako nauczyciel chemii. I na tej posadzie go zastaliśmy przychodząc w 1963 roku do tego liceum. Żeby nie było, że ten nasz Mietek to tylko żył nauką i pracą zatrzymajmy się nad sprawami prywatnymi. Otóż ten gagatek ;-), będąc na pierwszym roku studiów wypatrzył na zabawie sylwestrowej w Małdytach młodszą od siebie dziewczynę w którą się gapili wszyscy obecni na imprezie. Gapili się z dwóch powodów, z których najważniejszym była jej uroda. A to, jak wiadomo, onieśmiela, więc panowie gapili się z rozdziawionym gębami bojąc się do niej odezwać. Jedynie Kuratczyk wykazał się kozacką odwagą startując pod ścianę gdzie stały dziewczyny ze słowami: „czy można Panią prosić do tańca”. I choć pani próbowała się chować za plecami starszych koleżanek udając, że to nie o nią chodzi, on odważnie ją ośmielał słowami: „tak, tak ciebie mała proszę”. Fotografia obok wyjaśnia dlaczego zależało mu tak na akurat tej dziewczynie. Tak zaczęła się znajomość z Marysią Wyszyńską, przyszłą Marią- żoną profesora. Marysia nie mieszkała w okolicach Małdyt, przybyła tu w odwiedziny do krewnych. Przy okazji rozglądała się za pracą. A znalazła swoją miłość, która stała się w 1959 roku Jej mężem. Tak więc widzicie, jak niesprawiedliwe jest twierdzenie, że faceci są niestali w miłości. Ten przykład pokazuje, że nie wszyscy tacy są J, bo miłość M.K. do Marii Wyszyńskiej przetrwała i lata studiów, i właściwie całe Jego życie.

Państwo Kuratczykowie mieli dwoje dzieci: Mirka i Marzenę. Oboje urodzeni w Morągu. Mirek w latach licealnych zasłynął z tego, że skutecznie nauczył palenia papierosów moją przyjaciółkę, Marysię Doborzyńską. Skutecznie tzn. nadal, po prawie 40 latach, ona pali jak smok J. Nawiasem, Profesor chyba nie palił.

 

4-Kuratczyk na studiach

5-dyplom mgr

6-z przyszla zona'

 

Pisałem już, że w 1958 roku zaczął pracę w liceum w Morągu. A praca ta to nie tylko nauczanie. Kontynuował on też organizowanie pracowni chemicznej w naszym liceum, którą tak dobrze znamy (szczególnie Piotrek Grygorowicz, J ). Właśnie widzimy go przygotowującego jakieś doświadczenie (lub pokaz) wykonywane potem na lekcjach chemii. Nie wiadomo kto robił to zdjęcie ale wiadomo, że profesor w XIII LO prowadził też kółko fotograficzne. O czym pamiętają z pewnością Ewa Bruziewicz i Ela Machaj z naszej klasy, które tak zabójczo uśmiechają się na fotografii, z posiedzenia kółka, robionej przez Witka Szajkowskiego. Profesor był również wychowawcą w internacie oraz zastępca dyrektora LO. Przez pewien okres czasu był też dyrektorem LO dla pracujących.

Opiekował się też szkolnym kołem ZMS (info dla młodych Związek Młodzieży Socjalistycznej) oraz należał i działał w partii, PZPR. Do partii należeli w tamtym okresie prawie wszyscy profesorowie (no może Basia Ignatiew nie, ale nie jestem pewien). To dzięki Niemu, Jego postawie, w ostatniej klasie zapisałem się ja, i kilka innych kumpli z klas XI, do PZPR. Mój romans z partią miał rozmaite okresy. Ostatni z nich zaznaczył się pierwszym zawałem wywołanym mym „nieodpowiedzialnym” wymądrzaniem się zakończonym oddaniem legitymacji partyjnej.  Przed wywaleniem z roboty uchronił mnie pamiętny rok 80, który kilka miesięcy po tym incydencie nadszedł J. Patrząc jednak co dziś dzieje się w rozmaitych partiach w Polsce mogę powiedzieć, to co Edith Piaf śpiewała „Non, je ne regrette rien”. Wiem, dziś karzełki intelektualne, faktu należenia do partii, wstydzą się. Ukrywają to! Oczywiście tamta partia popełniała wiele błędów, czasami jej działania były wręcz haniebne, ale odnoszę wrażenie, że było to powodowane dwoma czynnikami: dogmatyzm ideologiczny w połączeniu z rzeczywistym lub domniemanym wpływem Wielkiego Brata oraz zaśmieceniem partii przez niziołków.

 

8-foto kolko

7-poczatkowe lata w Lo- w laboratorium chemicznym

 

Truizmem jest twierdzenie, że Polska po 1945 roku była krajem okrutnie zniszczonym wojną, w którym prawie połowa mieszkańców za II RP żyła w stanie faktycznego półniewolnictwa. Odbudowa i uprzemysłowienie kraju, likwidacja półniewolnictwa, awans społeczny warstw zdołowanych, a także stworzenie warunków scalających niezwiązanych dotychczas ludzi w jeden organizm- społeczeństwo- to nie jedyne przecież pozytywne przeobrażenia dokonane działaniami tej partii. Warto dodać, że w tych pozytywnych działaniach partii miał swój udział też nasz profesor M.Kuratczyk, choć z powodu jego charakteru niziołki Mu szkodziły, a i prawdopodobnie przyspieszyły Jego śmierć.

 A tak na marginesie: popatrzcie na obecne partie naszej kochanej II-bis RP (tak nazywam to, co mieni się III lub IV RP, bo toto w istocie imituje działania przedwojennej II RP), na ich złodziejstwo (kryjące się pod rozmaitymi nazwami), pazerność, głupotę, monstrualne  zakłamanie, przy którym zakłamanie komuny to niewinna igraszka. Czy zjawiska te występowały w takim natężeniu za nieboszczki komuny i jej partii?

 

Ja tu ględzę o partii, a tam w domu profesora rosną dzieci.  W końcu syn Mirek osiąga wiek w którym większość rodziców w Polsce posyła dzieci do pierwszej komunii. Profesor jest osobą wierzącą choć nie ostentacyjnie. Uważa jednak, że syn powinien przystąpić do pierwszej komunii. Oficjalnie, a nie jak wiele dzieci karzełków partyjnych po cichu i gdzieś w kościółku mało znanej miejscowości. Wiadomość, że Kuratczyk- przedstawiciel partii w XIII LO posłał oficjalnie dziecko do komunii wywołuje szum w Morągu. Niziołku wzywają profesora na rozmowę na której dowiaduje się on, że sieje zamęt w młodym pokoleniu, i że oni nie będą tego tolerować. Zauważcie, profesor Kuratczyk- „swój” wśród „swoich”, nagle z powodu swego mało istotnego dla partii  postępowania staje się obcym wśród „swoich”.  Tak więc w 1970 roku  (lub jak podaje książka M. Tyla „50 lat LO w Morągu”-  w 1971) Kuratczykowie  wyprowadzają się do Działdowa. Działdowo, choć to miejscowość położona blisko Morąga, zasiedlają ludzie zupełnie inni niż w Morągu. To nie mieszanka przesiedleńców- jak w Morągu lecz zasiedziali od wielu pokoleń tubylcy, J, (którzy z rezerwą traktują nowych).  W tym to Działdowie Kuratczyk znajduje pracę w miejscowym liceum. W pracy ma widoczne sukcesy (olimpiady chemiczne, absolwenci zdający na kierunki chemiczne) szybko zaczyna być doceniany, czego wyrazem jest mianowanie go na stanowisko „Profesora szkoły średniej”. Oczywiście przeżywa stres i psychicznie „gryzie” się z powodu sposobu pozbycia się Go z Morąga. W którymś momencie dowiaduje się, że jest chory na raka. Choroba, może z powodu przeżyć psychicznych, bardzo szybko się rozwija.

 Umiera w olsztyńskim szpitalu 16 kwietnia 1974 roku w wieku czterdziestu lat. Zostaje pochowany na antoniowskim cmentarzu w Morągu. W domu zostaje żona i ich dwoje dzieci. Renta po mężu jest niewielka. By utrzymać dzieci pani Maria znajduje pracę do której musi niestety dojeżdżać. No ale dojazdy utrudniają Jej opiekę i wychowanie dzieci, nie mówiąc już o prowadzeniu domu. Jest bardzo trudno. O ich sytuacji po jakimś czasie dowiadują się morąscy kumple profesora. Proponują Marii powrót do Morąga i pomoc w znalezieniu mieszkania i dobrej pracy.

Zatrzymajmy się na chwilę. Osoby korzystające tylko z rozumu powiedzą: „To przypadek, ta oferta kumpli z Morąga”. Ja jednak wierzę, że to zdarzenie mówi, iż nasi bliscy po swojej śmierci mogą pomagać tym, których pozostawili w wersji mięsnosłoninowej, J. Ja w to wierzę i nikt mnie nie przekona, że to był tylko przypadek.

Kurczykowie korzystają z tej oferty. Maria dostaje pracę na stanowisku kadrowej w instytucji nadzorującej PGR. W Morągu wychowuje i kształci dzieci, które w rezultacie kończą wartościowe studia. Na zdjęciu obok widać prawie dorosłe już dzieci ze swoją mamą.

Co jeszcze napisać o profesorze Kuratczyku? Że, i w Morągu i w Działdowie angażował się w pracy dydaktycznej, to już było przecież. W życiu prywatnym hobbystycznie zajmował się modelarstwem lotniczym, nawet bardzo poważnie. Ukończył kurs instruktorski, foto dyplomu- obok. Był też myśliwym, lubił nie tyle samo polowanie co włóczęgę po polach i lasach- z tym związaną.

mianowanie na profesora LO

9-zona z dosroslymi dziecmi

 

 

 

10-dyplom instruktora modelarstwa

 

Natomiast moje wspomnienia o Profesorze z powodu mego wieku i początków sklerozy są skromne. Każdy nauczyciel w liceum miał własną ksywę. On był „Misiem” lub „Grubym”. No po prostu dlatego, ze miał taką misiowatą posturę J. Poszczególni nauczyciele wyróżniali się jakimś specyficznym działaniem na rzecz dyscypliny i porządku. Jeden „polował” na palaczy w kibelkach, drugi miał orli wzrok na punkcie braku tarczy lub kapci. „Bemol” z kolei lubił łazić po mieście po godzinie 20.00 i sprawdzać, czy licealiści nie włóczą się bezpańsko po ulicach lub, co gorsza, nie siedzą na późnowieczornych seansach w kinie Adria. „Miś” z kolei miał lekkiego szmergla na punkcie fryzur. Jeśli spotkał kogoś z włosami „a la Beatles” - wysyłał go do fryzjera. Oczywiście albo tego, który nazywał się Szpak i miał zakład blisko liceum, albo tego dalszego (chyba Olszewski). Popatrzcie jak zmieniły się czasy: dziś prawie wszyscy młodzi paradują na łyso, mimo, że nikt ich nie zmusza. No takie czasy! Ten jego szmergiel był poniekąd zrozumiały dla człowieka, który przeżył czasy powojenne, z  rozpowszechnionym w narodzie dobrodziejstwem, ;-),  typu wszawica! 

Wracam do spraw bardziej istotnych: profesor Kuratczyk prowadził z nami lekcje chemii chyba przez trzy lata. Przez jeden rok prof. Renata Łebek. Lekcje te najczęściej odbywały się w pracowni chemicznej. Dość często w czasie lekcji profesor demonstrował praktycznie jakieś zjawisko lub reakcje chemiczną. Rzadziej sami wykonywaliśmy doświadczenia. Ale już na egzaminie maturalnym z chemii każdy zdający musiał wykonać doświadczenie związane z pytaniem. W moim pytaniu, pamiętam a jakże, były reakcje identyfikacji białek. Więc bezbłędnie rozbiłem kurze jajko (to potrafię do dziś J !) i w dwóch doświadczeniach (z kwasem azotowym i siarczanem miedzi ?) pokazałem, że naprawdę w jajku jest związek nazywany białkiem i to zarówno w białku, jak i żółtku jaja (widzicie, jak to sprytnie połączyłem?). Mówi się, że faceci mają mniejszą zdolność do rozróżniania kolorów, ja jednak do końca życia będę pamiętał postać koloru amarantowego. Dzięki prof. Kuratczykowi: na jednej z jego lekcji o indykatorach kwasowo-zasadowych- na taki kolor zabarwił się któryś z indykatorów (oranż metylowy?) w środowisku zasadowym. On powiedział wtedy: „O widzicie to jest kolor amarantowy”. (Dużo później poznałem inny ciekawy kolor, który nazywa się „izabella”. Ale to inna już historia.) Co jeszcze? To On zachęcił mnie do udziału w olimpiadzie chemicznej (zresztą bez większego sukcesu- tylko udział w etapie wojewódzkim, Janek Fulara był lepszy!) oraz pchnął mnie na studia chemiczne. Tak więc można powiedzieć, że to On spowodował, że w życiu zawodowym byłem tym, czym byłem.

Na zakończenie dla tych którzy ćwiczą pamięć. Dwa zdjęcia z pokoju nauczycielskiego. Ciekawe ile twarzy rozpoznajecie na tych fotkach?

 

11- w poloju nauczycielskim

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tak, i to tyle zostało naszego Profesora w mej dziurawej pamięci, wspomaganej wiedzą pani Marii Kuratczyk.

 

12-zdjecie na koniec dokumentu

 

 

 

 

 

 


strzalka

 

 

 

 

 

 



[1] Pani Marii Kuratczyk, żonie naszego Profesora, serdecznie dziękuję za wspomnienia i zdjęcia.

0