Była sobie raz Basia…[1]

 

Urodziła się w Nowych Święcianach koło Wilna w 1931 r, gdzie jej tata, Arkadiusz, był pracownikiem magistratu. W domu mama, Weronika, opiekowała się dwiema córkami, tzn. Nią i jej młodszą siostrą Anną Mirosławą. W dzieciństwie wyglądała tak, jak wszystkie dziewczyny w owych czasach: dwa warkoczyki, sukienka z biały kołnierzykiem, i, wyróżniający Ją zawsze, lekko zaciekawiony wzrok i smutny półuśmiech. Poznajecie?  Tak, ten zaciekawiony wzrok i smutny półuśmiech „szedł” za Basią Ignatiew przez całe życie, trudno więc Jej nie rozpoznać na zdjęciu z dzieciństwa.

W 1946r. rodzina Ignatiewów, w ramach repatriacji, przyjechała do Polski, bo choć byli oni od pokoleń spolszczonymi Rosjanami to jednak nacjonalizmy, komunizmy i inne –„izmy”, jakich doświadczyli w czasie wojny, w sposób jednoznaczny wskazały kierunek emigracji. Rodzina osiadła w Morągu, gdzie ojciec Basi został kolejarzem. Ona sama ukończyła morąskie LO, chyba w 1951r. Równolegle z nauką w liceum uczyła się w Średniej Szkole Muzycznej w Olsztynie i chyba po tej linii miała iść początkowo jej przyszła kariera zawodowa. W czasie nauki w szkole muzycznej dały znać o sobie kłopoty ze wzrokiem, co znacznie utrudniało jej pisanie nut (zajmowała się rozpisywaniem partytur). Dlatego po ukończeniu Średniej Szkoły Muzycznej zrezygnowała z dalszego kształcenia się w tym kierunku i podjęła studia na filologii romańskiej na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. W 1965 roku powróciła do Morąga jako nauczycielka języka francuskiego w XIII LO.  Zdjęcie obok pokazuje Ją z tego mniej więcej okresu (na zdjęciu razem z siostrzenicą Alą oraz psem Doksem, który pokazuje język fotografowi J).

Zapamiętałem Ją tak, jak na fotografii po lewej: ciemna, często plisowana, spódnica, biała bluzka oraz zamyślone oczy i smutny półuśmiech.

Była osobowością jakich niewiele spotkałem w swoim, nie krótkim przecież, życiu. W sprawach fundamentalnych „żelazna”- bezkompromisowa: czarne to czarne, białe to białe. W sprawach mniej istotnych ciepła, dowcipna, potrafiąca przymknąć oczy na czyjeś niedostatki. Tyle, że musiała być przekonana, że delikwent tych niedostatków nie jest w stanie w żaden sposób nadrobić. Traktowała nas jak dorosłych ludzi, nawet wtedy, gdy gadaliśmy głupoty. Była osobą ponadprzeciętna i na tle  ciała pedagogicznego XIII LO wyróżniała się znacznie. Przez uczniów powszechnie lubiana. Jednak nieprawdą jest to, że nie było osób, którzy za Nią nie przepadały. Były to jednak wyjątki, które do dziś nie są dla mnie jasne z czego wynikały (Np. ostatnio ze zdziwieniem dowiedziałem się o jakichś animozjach miedzy Markiem Szablińskim i Basią Ignatiew- jedno i drugie to wybitne osobowości, ale podobno nie przepadające za sobą!). Wśród tych wyjątków, w późniejszych latach, pojawiły się osoby, które Jej nie lubiły z powodu swej własnej niedojrzałości emocjonalnej (nie cierpię Jej, bo jest wymagająca; zamiast próbować sprostać jej wymaganiom poskarżę się na Nią swojej mamie J, albo zrobię coś gorszego).  Zostawmy wyjątki, wróćmy do reguły, a regułą było, że nawet jak mieliśmy większe, czy mniejsze problemy z nauką francuskiego to jednak przepadaliśmy za naszą Basią. Może to wynikało z tego, że Francja, język francuski oraz muzyka to były pasje życiowe Basi i Ona ze wszystkich swych sił starała się nam miłość do tych pasji wpoić. Robiła to z ogromnym zaangażowaniem,  nie cierpiała bylejakości, wymagała od nas tego czego wymagać powinna. Nie udawała, że uczy języka francuskiego, bowiem ona naprawdę uczyła więc udawać nie musiała. Nie tolerowała nieuctwa i lenistwa. Obok nauki języka francuskiego uczyła nas jeszcze odpowiedzialności za własne czyny i słowa. Swoim poświęceniem i oddaniem dla innych uczyła Ona nas szacunku dla człowieka, jego pracy i do samych siebie. Kochaliśmy ją za to, że była sprawiedliwa aż do bólu i za to, że zawsze była sobą.

Wydaje się, że u osób, które po liceum nie musiały posługiwać się językiem francuskim, dziś, po kilkunastu/kilkudziesięciu latach, niewiele pozostało. Nie jest to prawda, zostało, bo dzięki Niej do dziś wiemy np. kto to był i co napisał ktoś taki jak:  Ionesco, Anouilh, Beckett, czy Daudet,….., itd. Ja do dziś pamiętam, jak stukają po moście kopyta osiołka na którym jedzie „Tartarin de Tarascon” (pamiętacie jak Ona to czytała!), a Bożenka Mikucka nawet oglądała ten most J. Jednym słowem, Jej zawdzięczamy wiadomości o kulturze francuskiej, wtedy była naszym Internetem J. W sposób trwały swoja pasją do języka i kultury Francji zaraziła kilka osób, które pokończyły filologię romańską. Muzyką, swą drugą miłością, też zarażała wielu z nas. Pamiętam, w moich czasach uczyła gry na pianinie kilka osób. Dzięki Niej Ala Sobolewska potrafi grać nie tylko na pianinie, ale też na czymś takim, co nazywa się ukulele (naprawdę jest coś takiego, zapytajcie się Alki!). Pamiętam też, że we wszystkich klasach uczyła, popularnej wówczas, piosenki „Dzieci Pireusu” po francusku.  W czasach późniejszych zamiłowanie do muzyki przekształciło  się w stworzenie i prowadzenie zespołu tanecznego złożonego z licealistów. W młodych, niepokornych potrafiła zaszczepić miłość do muzyki i tańca. Nie tej młodzieżowej typu metal, rap, pogo, etc, które dziś zwykle kojarzymy z muzyką i tańcem młodzieżowym lecz tej ponadczasowej w której i melodia, i harmonia jest!. Poprzez zespół, Basia I. nauczyła sporą grupę ludzi  tańca, ale też zintegrowała ich ze sobą na długi czas. Tańczyli oni na większych lub mniejszych imprezach wzbudzając powszechne zainteresowanie naszą szkołą i radość uczestników (górnolotnie to brzmi, ale tak było). Pamiętają oni, na jakich dożynkach byli i kto wtedy zasiadał na tzw. trybunie. To ostatnie jest czasami przyczyną poczucia niesmaku u niektórych byłych tancerzy, bo tańczyli dla tego „bucowatego” sekretarza. A mnie się wydaję, że każdy zespół artystyczny występuję albo dla pieniędzy, albo dla własnej przyjemności. W obu wypadkach nie istotne jest kto siedzi na widowni/trybunie/kościelnej ambonie. Poza tym dzisiejsi dygnitarze bywają również „bucowaci”, bo to jest powszechna choroba wszelkiego dygnitarstwa.      Zwróćcie uwagę na to ostatnie zdjęcie Basi Ignatiew z przedstawicielami zespołu. Widać na nim siedzącą, wychudzoną i wymęczoną chorobą naszą Profesorkę od francuskiego…  Gdzieś około roku 1978 poczuła się wyjątkowo źle. Szpital. Najpierw operacja, i przez 10 lat życie z nadzieją, że może jednak. W połowie roku szkolnego 1989/90 gwałtownie pogarsza się Jej stan zdrowia. Już nie może pracować. Nikt nie jest w stanie Jej zastąpić- więc zespół powoli rozpada się. Dwa lata jeszcze żyje w swoim mieszkaniu odwiedzana z rzadka przez tych uczniów/absolwentów, którzy jeszcze Ją pamiętają. W szpitalu namiętnie czyta książki (ostatniej nie skończyła) oraz pisze listy do znajomych. 8 sierpnia 1992 roku umiera prawie w samotności, jak wielu ludzi wyrastających ponad przeciętność tłumu. Pochowana została na cmentarzu w Darynowie (dla niewtajemniczonych powiem, że to ta miejscowość, którą durni urzędnicy próbują nazwać Dury). Wierzę, że kiedyś Ją spotkam, tak jak spotkam swego dziadka, babcie, mamę, kierownika pewnej księgarni w której można było porozmawiać o książkach, itd.

 

Co jeszcze można powiedzieć o naszej Profesorce od francuskiego? Kochała turystykę i książki. W Biurze Polonii  była pilotem i opiekunem grup turystycznych młodzieży ze środowisk polonijnych. W wakacje objechała prawie cały świat, ale lubiła też  samotne wycieczki wokół Morąga (szczególnie ulubiona przez Nią trasa to, razem ze swoja siostrzenica Alą- polami i torami do Maliniaku). Czytała namiętnie książki. Wszystkie, od takich, których nikt „normalny” nie przeczytał (typu „W poszukiwaniu straconego czasu”, czy „Ulissesa”), po babskie romanse i historyczne kobyły. Większość Jej książek  została przekazana dla biblioteki XIII LO.  Korespondowała z całą masą osób, m.in. z wieloma byłymi swymi uczniami. Listy od Niej to zwykle kilka bitych stron z informacjami istotnymi dla adresata. Gdy zebrała się u Niej większa grupa osób proponowała grę w karty. Nie, jak można by się spodziewać w brydża  lecz cos takiego jak: canasta, czy ogon.

Niewiele wiadomo na temat spraw bardziej przyziemnych, i jednocześnie, bardziej ludzkich, takich jak kuchnia i upodobania kulinarne Basi Ignatiew. Na uroczystości Sylwestrowe zapraszała odpowiedzialne osoby z klas przedmaturalnych, by wznieść toast lampką fundowanego przez Nią wina za pomyślność w Nowym Roku. Czy było to wino francuskie J? Nie wiadomo. Wiadomo, że lubiła mocną kawę i krem sułtański, najlepiej z kawiarni „Ania” J. Lubiła też ryby, a konkretnie sielawę. I tu warto napisać, że, nasza Profesorka, ryby (a nawet kurczaki) jadała nożem i widelcem, nie zawracając sobie głowy zgorszeniem jakie ten fakt powoduje w środowisku „highlifu i bontonu” :-) !. Co gorsza na kartofle lubiła mówić kartofle, a nie jak prawdziwy inteligent, ;-), ziemniaki.  Obok podany jest przepis na „Sos francuski Basi Ignatiew”, wymyślony dla upamiętnienia Jej osoby. Przepis nie jest chroniony prawami  patentowymi, ani nawet copyright, a więc można go rozpowszechniać i nawet wypróbowywać. Próbowałem, jest bardzo dobry z ostrymi serami lub z rybami, czy wędlinami. Czy sos ten smakował by Jej? Nie wiadomo. Ale przyrzekam Wam, jak już tam będę, zapytam się Jej o to. Naprawdę.

 



[1] )  Fotografie pochodzą z archiwum rodzinnego, Ali Jasińskiej dziękuje za ich udostępnienie.

0