Zenon
Żotkiewicz zwany „Bemolem” czyli buddyzm Zen w XIII LO.[1]
– Co
jest esencją buddyzmu? – zapytał starszy mnich Jo.
Rinzai podszedł i chwycił go za ubranie,
uderzył , po czym odepchnął.. Jo stanął jak wryty.
–
Starszy mnichu Jo - powiedział stojący w pobliżu mnich, który widział całe
zejście
–
dlaczego się głęboko nie pokłonisz?
Jak tylko Jo się głęboko pokłonił, doznał
wspaniałego olśnienia.
koan
Zen zatytułowany „Esencja buddyzmu”
Średniego wzrostu,
chyba już wtedy (1963-67) lekko
posiwiały. Mówił i chodził powoli. Odnosiło się wrażenie, że lekko utyka na
jedną nogę. Obecnie takich ludzi kojarzę z tymi, którzy „mocowali się z
Bogiem”. Jak biblijny Jakub, którego Bozia za tą bezecność w ten sposób
naznaczyła (okulawiając). DYGRESJA: Czytając książki Runcimana(?) o
wyprawach krzyżowych dziwiłem się bardzo, że mieszkańcy Ziemi Świętej bez
problemu wskazywali krzyżowcom miejsce gdzie Jakub mocował się z
Bogiem/aniołem. KONIEC Na czym mogło
polegać zmaganie się „Bemola” z Bogiem nie mam pojęcia, byłem zbyt daleko od
Niego. Dziś, gdy jestem
dużo starszy niż On wtedy, wiem, że Jego utykanie było następstwem ciężkiej
choroby kręgosłupa na którą chorował od urodzenia. A urodził się na naszych
ówczesnych kresach wschodnich (czy ktoś z pionierów morąskich tam się nie
urodził, J ?), w Święcianach ,14
lipca 1914 roku. Nawiasem mówiąc urodził się
w tej samej miejscowości co Basia Ignatiew. |
||
|
Zdjęcie obok pokazuje Go, razem z przyszłą żona
Ludmiłą Szyszkiewicz, w czasach, kiedy oboje chodzili do gimnazjum. Od
młodości miał problemy z kręgosłupem, i to wlekło się za Nim przez całe życie
(późniejsze zrobienie matury, nie powołanie do wojska, częsty pobyt w
szpitalach, etc). Atmosfera rodzinna oraz choroba spowodowały, że bardzo
wcześnie opanował czytanie notacji muzycznej oraz grę na instrumentach.
Rozmaitych! Potrafił grać na trąbie, akordeonie, mandolinie, a później na
fortepianie. Zdjęcie z lat 30 ubiegłego stulecia pokazuje Profesora (to ten z
prawej dmuchający w trąbę) w czasie defilady (pewnie na cześć Komendanta-
który w tym czasie wypoczywał w Druskiennikach, a może z innej równie
ważnej wtedy okazji J ). |
|
|
W tym czasie,
oprócz grania w orkiestrze dętej, oczywiście poświęcał się nauce (o czym
niżej) oraz życiu towarzyskiemu ;-), m.in. poprzez narciarskie wyprawy ze swą
przyszłą żoną, jak to widzimy na zdjęciu z roku 1936. Takie wyprawy, w tamtych latach, jeśli człowiek
był przyzwoitym, zwykle kończyły się ślubem. I tak było w tym wypadku:
Ludmiła i Zenon pobrali się... Rodzina ta była bardzo niezwykła. Z rozmaitych
przyczyn, a jedną z nich było to, że wśród przodków Żotkiewiczów większość to
same znakomitości: polskie i ruskie. Byli wśród nich wybitni carscy generałowie, ale też
syberyjscy zesłańcy powstania styczniowego. Byli budowniczowie niezwykłej
urody soborów prawosławnych, ale byli też polscy, znakomici w tamtych
czasach, nauczyciele. I najdziwniejsze jest to, że wtedy, jedni drugim nie
dogryzali (np. że ty był carski oficjer, któren nas bił i nazywał polskimi
miatieżnikami). Dziś pewnie taka koegzystencja byłaby niemożliwa, no cóż,
obecnie mamy przecież czasy prawdziwej tolerancji ;-). |
|
||
|
Jak już pisałem, z przyczyn zdrowotnych Z.Ż. nieco
później niż normalnie kończył szkołę i studia, Na zdjęciu powyżej pokazana
jest Jego III klasa gimnazjalna, a obok świadectwo maturalne z roku 1938 oraz
legitymacja Uczelni pedagogicznej, zwanej wileńskim „Państwowym Pedagogium”,
gdzie w roku 39/40 rozpoczął studia. Na Uczelni tej, w owym czasie,
studiowała również Janina Lisowska, późniejsza sybiraczka (Stalin, w 1944 r,
wysłała Ją na Sybir za udział w wileńskiej „Burzy”) i nasza bibliotekarka w
XIII LO (nauczać komuna Jej nie zezwalała). |
|
Na zdjęciu poniżej strzałkami
zaznaczono obie osoby wśród studentów tego rocznika. Jak wyżej wspominałem Zenon Żotkiewicz
studia rozpoczął na polskim „Państwowym Pedagogium” lecz zakończył je jako
Zenonas Zotkieviczius na litewskim „Vidurynio in Pedagoginio”. No po prostu,
takie są losy nazw ludzi i instytucji w okresie wojennym. |
|
|
|
Podawałem już, że
z powodu choroby nie był w wojsku, to było też przyczyną, że „elyty” rządzące
II RP nie wykorzystały Go jako przysłowiowego mięsa armatniego w
barbarzyństwie wojny. Nie znaczy to, że Żotkiewiczowie nie widzieli i nie
doświadczali na sobie monstrualnego zbydlęcenia wszystkich stron walczących w
tej obłędnej wojnie na tamtych terenach. To doświadczenie było jedną z
najważniejszych przyczyn tego, że po zakończeniu wojny postanowili wynieść
się ze swych rodzinnych stron, które zostały zaanektowane przez inne kraje, i
przenieść się do „nowej Polski”. Dokładnie nie wiem
kiedy przybyli do Morąga, czy, był to koniec 1945, czy też początek 1946
roku. Wiadomo tylko, że w kwietniu 46r rodzina Żotkiewiczów była na tyle
zadomowiona w Morągu, że 2 kwietnia „Bemol” dostaje skierowanie do pracy w
morąskiej Szkole Ćwiczeń Państwowego Liceum Pedagogicznego (takie były kiedyś
nazwy J ), które z czasem przekształca się w XIII LO. Zdjęcie znalezione
na serwerze „sercemazur” pokazuje Go na jakimś spotkaniu nauczycielskim w tych wczesnych latach Jego pobytu w
Morągu. Spotkanie odbywało się podobno w Jurkach. Dla mnie niesamowitym jest
na tym zdjęciu wygląd prof.
M.Wójcickiej: „Ludzie, jakaż to fantastycznie młoda dziewczyna! To nie babciowato
wyglądająca kobieta, jaką Ją pamiętamy z naszych lat licealnych”.
Przy wyjaśnianiu pochodzenia zdjęcia poznałem
Jego siostrzeńca (?) oraz syna Piotra. Dowiedziałem się też, że
„Bemol” mieszkał na ul Ogrodowej, na osiedlu koło Andysia Ż. Z tych też lat, tj. koniec lat 40, pochodzi
fotografia grona pedagogicznego XIII
LO i naszego profesora. Każdy Go tu rozpozna, no nie? Wydaje mi się, że
„dziewczyną” siedzącą z prawej strony „Bemola” jest też prof. M. Wójcicka.
Dodam jeszcze, że osobą siedząca po lewej stronie w pierwszym rzędzie, jest
ówczesny chemik prof. Popiel, który wśród swoich absolwentów miał przyszłego
naszego chemika, M. Kuratczyka! |
|
|
|
Od początku pracy w
morąskim LO uczył matematyki oraz prowadził chór i odpowiadał za oprawy
muzyczne imprez szkolnych. Poniżej zdjęcie chóru szkolnego z roku 1951. Ten
dryblas, drugi z lewej strony (zaznaczony strzałką), to nasz przyszły profesor
chemii, Mieczysław Kuratczyk, pewnie już wtedy śpiewał basem, J. Uczniowie liceum z
owych lat różnili się trochę, J, od nas. Trudno to może dostrzec na fotografii chóru (z powodu jej słabej
jakości), ale można to dostrzec na następnym zdjęciu przedstawiającego
„Bemola”- wychowawcę, z uczniami- maturzystami z końcówki lat 40. Jak porównam
tą fotografię z podobną naszej klasy to widzę, że ci nasi „starsi bracia z
naszego LO” wyglądali jednak poważniej od nas, J.
Wśród Jego uczniów nazwiska niektórych są nam
znane, np. trudno nie znać Mieczysława Kuratczyka, Zbigniewa Matwiejczyka, Basi
Ignatiew , Andysia Żochowskiego, Ewy Bruziewicz, J, czy Erwina Kruka.
Jego uczniami byli
też przyszli księża kk: Stanisław Demidowicz, Jerzy Czyżewski i Bernard
Szefler. Wielu z jego uczniów było znakomitościami matematycznymi, że wspomnę o
takim, którego nazywano Szycakiem,
Teresa Dymek, Hanka Wójcicka (tak, z tych Wójcickich) oraz
Aleksandra Hoffman (siostra Fifiego).
Te dwie ostatnie
były pupilkami Profesora, tak, że nawet pozwolił się z nimi sfotografować (no tak,
każdy z Was chciałby mieć tako fotkę z „Bemolem”, co? J. Nie martwcie się!
W następnym wcieleniu możecie Go poprosić. Na pewno się zgodzi.)
Co jeszcze można napisać? Znał wiele
języków: rosyjski, litewski, niemiecki, no i wtedy obowiązkowe, łacina i greka.
Później samodzielnie nauczył się francuskiego i angielskiego. Ja najbardziej
zazdroszczę Mu znajomości języka notacji muzycznej oraz uzdolnień muzycznych
(wspomniana gra na instrumentach oraz śpiew). To, że potrafił śpiewać arie z
oper Moniuszki (Jontka, hrabiego, etc) to wiemy, bo na lekcjach dawał próbki
swych umiejętności. Ale, że nawet próbował arii
Królowej Nocy z „Czarodziejskiego fletu” to brzmi nieprawdopodobnie (ci co
słyszeli tę arie to wiedzą o co chodzi), ale są tacy, którzy przysięgają, że
jego śpiewania tej arii słyszeli!!! Swój talent muzyczny realizował nie tylko
prowadząc chór (czy, jak w młodości uczestnicząc w orkiestrze dętej), lecz potrafił
też, np. z okazji choinki, zasiąść do pianina i zagrać odpowiednie kolędy.
Oczywiście obowiązkowo uczestniczył we wszystkich komisjach maturalnych,
jak to widzimy na zdjęciu z połowy lat 50 ubiegłego wieku (popatrzcie jaka
młoda była wtedy „ciocia Pasza” J ). Osoby patriotycznie wrażliwe przepraszam, że wiszący na ścianie
orzeł nie ma korony, no po prostu komuna tak gnębiła biednego ptaka ;-).
Udzielał się społecznie: to On był inicjatorem budowy harcerskiej przystani
żeglarskiej na jeziorem morąskim, a także uczestniczył w komitecie inicjującym
budowę zakładów „Igła”.
Warto dodać, że nasz Profesor pozwalał sobie czasami na wypoczynek, wiem że brzmi to nieprawdopodobnie, ;-), ale
mam dowody w postaci dwóch fotografii. Na pierwszej jest On pokazany w czasie
pobytu w sanatorium w Krynicy (lata 50) na drugiej w Szczawnie Zdroju. Myślę
jednak, że takie byczenie się po uzdrowiskach możemy chyba usprawiedliwić Jego
chorym kręgosłupem J.
W swojej rodzinie był,
podobnie jak w pracy-szkole, wymagającym: wymagam, bo ode mnie wymagano i
wyszedłem na ludzi. Miał troje dzieci. Basia i Jola urodziły się jeszcze w
czasie wojny, Piotrek już w Morągu w roku 1955. Poniżej dwa zdjęcia całej
rodzinki. Pierwsze jest z 1949 roku. Czy ktoś rozpoznaje tło fotografii-
miejsce w Morągu, gdzie było robione to zdjęcie?
Jedna
z córek, Basia, dość wcześnie, bo 2006 roku, zmarła w rodzinnym Morągu; druga,
Jola, mieszka z mężem Bartkiem, na starym miejscu w Morągu. Z Piotrem
wymieniłem kilka emaili z których odniosłem wrażenie, że wspominanie postaci
ojca go nie interesuje.
Ja „Bemola” poznałem
w XIII LO, gdy był już w wieku średnim.
Uczył matematyki oraz realizował swą pasje muzyczną prowadząc chór szkolny.
Matematyka nie tylko dla idiotów, ale również dla średnio inteligentnych osób
jest przedmiotem trudnym. Ci pierwsi nigdy nie poznają harmonii i piękna
matematyki- języka poznawalnej Rzeczywistości. Ci drudzy, a ja do nich należę,[
Piter Grygorowicz: ot, mądre zdanie
przeczytać, to jak część bogactwa posiąść] mogą poznać jeśli trafią na
Dobrego Nauczyciela. Większość nie trafia, ja trafiłem. Tym nauczycielem był
„Bemol”!
Trudno powiedzieć
jak nauczał, ale pamiętam taką sytuację: na pierwszym roku studiów zajęcia z analizy matematycznej dla
większości osób są męczarnią, bo trzeba badać przebieg funkcji. Ja się przy tym
nie męczyłem J, natomiast prowadzący ćwiczenia
długo mnie męczył bym mu wyjaśnił skąd znam podstawy rachunku różniczkowego
(znajdowanie granic funkcji, badanie przebiegu, obliczanie pochodnych, etc)
skoro w szkołach średnich tego nie było? Wyjaśniałem, że, w naszym LO „Bemol”
próbował nam wtłoczyć do łbów podstawy analizy matematycznej. I mnie to zostało
wtłoczone. [Piter: a wcześniej
zaznaczyłem, że do głów odpornych na wiedzę, ale jak zawsze są wyjątki, i Ty
szlachetny Janie jesteś tego dowodem, to napiszę!!!]. W nauczaniu chętnie
stosował znane Mu z wileńskiej uczelni niekonwencjonalne sposoby uczenia, jak
ta mnemotechniczna (?) metoda mnożenia
liczby przez 9, przykład pokazany na fotografii (na zdjęciu wykorzystano
wykadrowane ręce (chyba?) Andysia Ż. .
Cała a klasa dziękuję Ci Andrzejku!)
Co można
interesującego o Nim powiedzieć dzisiaj? Człowiek niekonwencjonalny, czy
nauczyciele w dzisiejszych szkołach odważyliby
wyczytując nazwiska uczniów czytać np.:
Anna Gwóźdź- zamiast Anna Ćwiek;
Teresa Mgiełka- zamiast Teresa Dymek;
Bogdan Słoneczko- zamiast Bogdan Nędzi (o
słonecznie rudych włosach);
Halina Borowik- zamiast Halina Lesiczka (dla osób
niezorientowanych podaję, że, na kresach, lisiczka to był grzyb nazywany
obecnie kurką)?
Człowiek bardzo
wymagający od siebie i innych. Jego mottem było: „Kowalem swego losu każdy bywa sam”. Lecz też człowiek, który nie
stwarzał miedzy sobą, a uczniem dystansu. Nie przestrzegający tzw. norm
kastowych. Dla uczniów, którzy w jego widzeniu rzeczywistości poważnie traktują
naukę (w szczególności matematyki!) potrafił być mentorem, przyjacielem. Jeden z nich
wspomina: „Po maturze już, a przed
egzaminami wstępnymi, pływaliśmy na
nadmuchiwanych materacach, po jeziorze Narie. Jest ciepło, przyjemnie, wprost
bosko, gdy jesteśmy na środku jeziora „Bemol” wystawiając nad powierzchnie
wody, twarz i stopy wrzeszczy rozanielony "Andrzejku, a czy w Niebie jest
tak dobrze ? ale ty mi powiedz, czy w Niebie jest tak dobrze ?" A później
po dopłynięciu do wyspy Bankowej, biega jak oszalały wzdłóz i wszerz wyspy z
bojowym okrzykiem Indian: „OHH-YO”. Po latach ciągle słyszę to Jego wariackie
pytanie: „Czy w niebie jest też tak dobrze”. Wreszcie zmęczony zaczyna poważnym
tonem opowiadać, jak należy się uczyć śpiewać pełna piersią (śpiewacy
operowi wiedzą o co chodzi). O innych
Jego zachowaniach w których znikała bariera- dystans między uczniem a
Profesorem nie będę wspominam, bo po co? W każdym razie ten człowiek nie czuł
się członkiem innej, lepszej kasty niż ta kasta, do której szkoła zwykle wrzuca
uczniów”. Ja się pytam, który poważny psor tak się zachowuje i to w
obecności swoich uczniów :-) ? Tak, każdy uczeń, nawet półidiota, mógł do Niego
podejść, w szkole, czy poza, i pogadać na różne tematy (nie tylko n.t. ocen).
Można było Mu wręcz prawie „nawrzucać”, On się nie obrażał. I jeśli uznał, że
wymyślający Mu mógł mieć ułamek racji to korygował swoje podejście do tej
osoby. Ale działało to w obie strony: On też potrafił delikwentowi „nawrzucać”.
„Idiota ty”, „guuupi ty”, to często spotykane w ustach „Bemola” epitety.
Pojawiały się u Niego wtedy, gdy delikwent, który On wiedział, że jest
rozgarnięty matematycznie, przychodził na lekcje nie przygotowany, i to
nieprzygotowanie demonstrował w czasie rozwiązywania zadania przy tablicy.
[Piter: I tu wtrącę swoje, może dwa grosze, a mianowicie;
Jeśli pamiętacie, „Bemol” miał nietypowy zwyczaj prowadzenia lekcji.
Prosił delikwenta do tablicy,
czasem nawet takiego co to mu coś zostało wtłoczone, i kazał rozwiązywać jakieś
zadanie.
Gdy ów delikwent utknął na jakimś problemie, podchodził ktoś następny,
kto śledził przebieg tych zdarzeń, wszystko ścierał i pisał swoją teorię.
Dochodziło czasami do sytuacji
krytycznych, utkwił mi w pamięci moment gdy Witek Sz. ze szmatą nacierał
na Andysia Ż, wtedy zadowolony „Bemol” podpowiadał rozwiązanie problemu i
wszystko płynęło jak z płatka, a nie wtłaczane, jak nasz kolega wcześniej
wspomina]
Dziś, za
przeproszeniem, humaniści i różni obrońcy praw czyichś tam, byliby zgorszeni
takimi relacjami „Bemol” – uczeń. Mnie to nie oburza, bo wiem, że „oświecenie”
często można osiągnąć nie wtedy, gdy „pieprzy się” gładkie słówka lecz wtedy,
gdy na grzbiecie poczuje się kij mistrza (Zen). Napisałem „kij”, i wtedy
uświadomiłem sobie, że czytać to będą również półidioci rozumiejący to
dosłownie!!! Ludzie, „kij” to zazwyczaj taka przenośnia, to taki
niekonwencjonalny czynnik, który użyty przez Nauczyciela w stosunku do
przygotowanego ucznia (tj. będącego na granicy stanów pojmuję – nie pojmuję) w
sposób automatyczny, niejako, przenosi ucznia do właściwego stanu, tzn.
pojmowania. Tym czynnikiem, w buddyjskim Zen, może być np. prawdziwy kij, ale
też jakaś np. niekonwencjonalna odpowiedź na pytanie, na które nie ma właściwej
werbalnej odpowiedzi (Np. „czy pies może mieć naturę buddy? – odp.:
Muuu”). Myślę więc sobie, że może
„Bemol” intuicyjnie znał Zen, i Jego podejście do uczniów było tego następstwem?
[Piter: Myślę, że nie tylko Zen.
Osobisty przykład tego oświecenia:
Pewnie pamiętacie, że chętni do egzaminów na studia , na kierunki
techniczne czy ścisłe, również musieli
mieć zeszyty do rozwiązywanych przez
nich zadań z matematyki.
Tych zadań też należało rozwiązać minimum sto.
W maturalnej klasie, w pierwszym okresie, a jeszcze takowy system
działał, zostałem zawezwany do tablicy jako ten delikwent do wtłaczania wiedzy
w sposób harmonijny i piękny, jak to wcześniej nasz kolega zaznaczył.
Oczywiście pierwsze pytanie „Bemola”, czy mam zeszyt do zadań?? A ja tu, panisko, nie tylko
że mam, ale nawet kilkadziesiąt zadań
rozwiązanych.
„Bemol” popatrzył w zeszyt który chwilę kartkował, na mnie i powiedział, że dostaję za to dwóję,
a zeszyt mi przerwał na pół (a zeszyt 60-cio kartkowy, za 3,60zł,) i wrzucił mój zeszyt za szafę która stała
przed naszą wspólną ławką, o ile ją Janie pamiętasz.
Na słowa stanowczego sprzeciwu wobec takiego niehumanitarnego
traktowania ucznia i jego zeszytu dostałem drugą dwóję i poszedłem na miejsce
nic nie rozumiejąc „ poznawalnej rzeczywistości”
W trakcie okresu następnym razem poznając już tylko piękno matematyki
dostałem następne dwie dwóje.
Jaki mógł być wynik na okres??? Sami wiemy.
Po wywiadówce ( też coś takiego było) moja rodzicielka mi mówi, że mam
zamiar iść na studia a tu z matematyki tylko trójeczka, to muszę się bardziej
przyłożyć do poznawania „Harmonijnej rzeczywistości” Pomyłka jakaś , czy co
sobie myślę, ale już po krzyku!!
Na godzinie wychowawczej na pytanie o ocenę z matematyki Pani Irenka też
potwierdza trójeczkę, więc już bez obaw pytam o oceny w trakcie okresu.
A tam, cztery lufy jak wół, a na okres trójeczka.
Irenka w przerwie mnie za kark i goni do pokoju nauczycielskiego by
wyjaśnić z „Bemolem” to oczywiste
nieporozumienie.
A „Bemol” ze stoickim uśmiechem i
„poznawalną rzeczywistością” stwierdził,
żem nie całkiem najgłupszy i tą trójeczkę mogę mieć!!!! HA!! To mi przykład
ZEN!!
Oczywiście nie wspomnę, że zadań porządnie, ze wszystkimi założeniami,
warunkami i jeszcze innymi cholerami rozwiązałem ponad setkę co również dało
wspaniały efekt na egzaminach wstępnych i w czasie studiów] [Ja: Piter, zapewne przez skromność nie piszesz, że w momencie, gdy Twój
zeszyt trafiał z hukiem za szafę, osiągnąłeś matematyczne oświecenie. Stąd,
zapewne, taki dobry wynik na Twoim egzaminie wstępnym z matmy! :-) ]
Może matematycznego
oświecenia nie osiągnąłem, ale dzięki prof. Z.Ż. wszedłem na ścieżkę wiodąca do
widzenia nie tylko rzeczywistości, ale też Rzeczywistości.
I dzięki Mu za to! Lecz wielu nie osiągnęło i nawet
nie weszło na tę ścieżkę (Piter, ja naprawdę nie o Tobie, chłopie). [Piter: Ja
osobiście wszedłem tylko na ścieżkę zdrowia, ale „BEMOLOWI” CHWAŁA!!!]
I z tego Zen powodu inaczej patrzę na tzw. afera
z udziałem „Bemola” i prof. Basi Ignatiew która wybuchła w XIII LO początku lat
70. Gnębili oni dzieciątka licealne w sposób niehumanitarny, że te zgodnie z
ówczesną modą więzienną podziargały sobie żyletkami rączki. Biedactwa. Afera
opisywana przez kilka gazet. Nazwiska dziennikarzy relacjonujących „aferę”
wywołują do dziś u mnie torsje. No cóż obrzydliwa, aż do torsjowania, może być
nie tylko rzecz, ale i osoba. Byłem wtedy młody więc zainteresowałem się
„aferą”. Rozmawiałem m.in. z Markiem Marcinkiewiczem, moim sąsiadem w Morągu.
Marek chodził do XIII LO razem z podziarganymi. Od Niego dowiedziałem się, że
podziargani to istotnie matematyczni półidioci zrodzeni przez rodziców-
należących do elyty ówczesnego Morąga. Elitarne pochodzenie zrodziło w nich
przekonanie, że im się należy specjalna taryfa. Że oni nie muszą się wysilać (
a już szczególności być zachęcani do wysiłku przez „Bemola”) by mieć pozytywne
oceny. Nachalnie egzekwowanie od nich konieczności nauczenia się zaprowadziło
ich do widowiskowego protestu i poskarżenia się rodzicom. A ci już wiedzieli co
dalej, by dzieciątkom nie działa się krzywda. Dalej wiadomo...
Myślę, że to
zdarzenie jest dobrym przykładem na to, że Wacław
Machajski miał rację w sprawie roli tzw. inteligencji w przemianach
porewolucyjnych.
O muzycznych poczynaniach „Bemola” nic nie mogę
napisać, bo jestem w tej dziedzinie trwale upośledzony. Jak przez mgłę pamiętam
tylko uroczystości szkolne na których „Bemol” machał „ręcoma” stojąc przed chórem szkolnym. Co śpiewali?
Jak śpiewali? Nie mam pojęcia!
W pierwszej połowie lat 80 nasz
Profesor przeszedł na emeryturę. Fizycznie i psychicznie nie czuł się
najlepiej. Zaczął chorować na Alzheimera co wiązało się z ogromnym poświęceniem
dla Jego córki Jolanty. Wizyty dawnych uczniów (których mimo choroby pamiętał)
wywoływały u Niego i Jego żony wiele entuzjazmu.
Zmarł w listopadzie
1987roku, miesiąc po śmierci swojej żony Ludmiły. Ich grób znalazłem
na Darynowskim cmentarzu. Znaleźć pomogła mi siostra Elki Machaj, która była
akurat na cmentarzu. Grób jest po lewej stronie w drugiej alejce, tak gdzieś w
6 lub 7 rzędzie (po prawej stronie tej alejki jest grób Basi Ignatiew, a obok
grobu Profesora jest grób Matwiejczyka).
Na koniec sięgnąłem
do krynicy mądrości wszelkiej, ;-), czyli do pism parapsychologów badających
wpływ imienia człowieka na jego charakter. Oto co mędrcy ci piszą o Zenonie:
„W tym co postanowi jest wytrwały i
zaangażowany. We współżyciu nie jest łatwy, mimo że jest spokojny, wręcz
flegmatyczny. Potrafi dostrzec to, czego inni nie widzą”
. |
|
I tak sobie myślę,
czy ta charakterystyka nie przypomina wam pewnego znanego z XIII LO Człowieka?
I tyle zostało z „Bemola” w mojej głowie.
[1] Joli i Bartkowi Bartoszewiczom serdecznie dziękuję za wspomnienia o Ojcu oraz za udostępnione zdjęć z archiwum rodzinnego