Stanisława Ojrzanowska, albo dlaczego יהוה nie likwiduje sparszywiałego biznesu, który nazywa się
„życie na planecie Ziemia”.
A
pamiętacie, jak On pokarał sąsiadów (ludzkich i zwierzęcych) Noego za ich
grzechy? A tych z Sodomy co chcieli zakosztować obcowania z Jego wysłannikami?
Wiem, że również w nowszych czasach bezwzględnie karał za grzechy. No, na
przykład spowodował, że żebrak, który mijając krzyż przydrożny nie przeżegnał
się, zgubił użebrane całe 5 złotych!. Mało tego, dzielne Rycerki Różańcowe
twierdzą, że Episkopat Polski ma wiarygodną informację, że II wojna światowa
była Jego karą za grzechy aborcji, ot co! A dziś co, wokół tyle plugastwa
grzesznego, tyle przestępstw przeciwko każdemu przykazaniu Dekalogu, a On nic.
Zachowuje się jakby Go nie było, i nie interesował się co się dzieje na
splugawionej Ziemi. Czemu to tak? Długo się głowiłem nad tym istotnym problemem
egzystencjalnym. Wreszcie przypomniałem
sobie lekcję biologii na którą profesorka Stefańska poprosiła Jasia Szulca
(Jasiu, ja wiem, że Ty tam na górze w tej wiecznej teraźniejszości, teraz
wszystko pamiętasz!) o przyniesienie na lekcję odrobiny gnojówki. No nie jest
to wizualnie i węchowo materiał przyjemny, ale my ten materiał w postaci kropelki
położyliśmy na szkiełko i oglądaliśmy przez mikroskop. Po prostu cud
stworzenia, czegoś tak pięknego nie oglądaliśmy wcześniej. Te kolory: brązy,
pomarańcze, żółcie, złoto, odcienie fioletu, jak na obrazie genialnego malarza.
A wśród tych kolorów tłum poruszających się, rozmaitymi ruchami, zagadkowych
żyjątek, jak z pomniejszonego obrazu H. Boscha. Jedne z nich suną przed siebie
zderzając się z innymi, inne jakoś cudacznie podskakują, jeszcze inne ni to
drgają ni to wirują. Jeden zdaje się wplątał się w witki drugiego, inny oderwał
niby nóżkę sąsiada, a jeszcze jakiś zderzając się z kulką wchłoną ją
całkowicie. Mobilny cud stworzenia. Ewę B., Piotrka G. i paru innych gagatków
nawet dzwonek na przerwę nie mógł oderwać od mikroskopu. Aż wierzyć się nie chce,
że ten cud stworzenia to po prostu kropla gnojówki. Tak, to ta lekcja
doprowadziła mnie do zrozumienia istoty Jego obecnej bezczynności na pleniące
się zło na planecie Ziemia. Po prostu po II wojnie, On יהוה, jest tak
zmęczony, że już sam nie chodzi i np. nie zagląda do łóżka, by sprawdzić, czy
ktoś nie grzeszy z żoną w Wielki Piątek. Zmęczony Jahwe ogląda Ziemię przez
swój kosmiczny mikroskop. A przez mikroskop nawet gnojówka wygląda, jak
największy genialny cud stworzenia. Ot i cała prawda, do której doszedłem na
lekcji biologii prowadzonej przez profesorkę Stanisławę Stefańską. Chociażby z
tego powodu warto było być licealistą XIII LO w mieście Morąg w czasach, gdy
Ona prowadziła tam biologię.
Profesorka
urodziła się jako zwykła Stasia w roku 1938 (dokładna data jest tajemnicą i jej
ujawnienie jest karalne, ;-), dlatego nie podaję). Urodziła się w rodzinie
Stefańskich i pod takim nazwiskiem pojawiła się, po ukończeniu studiów
biologicznych (gdzie?), w naszym liceum w 1961 roku. Dwa lata potem w tym LO
pojawiliśmy się my, tj. klasa VIIIa, która zrobiła maturę w 1967, po
zakończeniu m.in. edukacji biologicznej. Jak pokazują powyższe daty,
profesorka, gdy zaczęła nas uczyć biologii była świeżo po studiach młodą,
śliczną panią - w której podkochiwała się większość chłopaków ze starszych klas
LO. A już Piotrek Grygorowicz to na
pewno. Ten amoralny typek, ;-), jeszcze dziś ma czelność pisać: „Wspominając Panią od Biologii, to mogę powiedzieć, i
niech tu który zaprzeczy, że miała bardzo zgrabną figurę, a nogi to już sam
blask, i do tego te szpileczki!!! Z wiedzy biologicznej poniewierać mnie za
bardzo nie poniewierała, bo przecież zostałem technicznym, ale wspominam Ją
bardzo mile.”
No co z tego, że Piter kochał się już w Ewie
B. i paru innych dziewczynach (była to bestia
bardzo kochliwa wtedy, ;-) )? W onczas wielu kochało się w kilku osobach
na raz! No taki to był niemoralny system, ta komuna, ;-). Jakiś czas po naszej
maturze profesorka, ku rozpaczy Piotrka,
;-), wyszła za mąż za Janusza(?) Ojrzanowskiego, zdaje się szefa firmy
PBRol (w którym przypadkowo w wakacje pracowałem, i w związku z tym miło
wspominam tego człowieka, nie wiedząc nawet, że w przyszłości stanie się mężem
naszej biolozki). Ojrzanowski, jak mówią osoby poinformowane, był byłym oficerem
Andersa, który powrócił do Polski. Obecnie panuje zakłamana moda twierdzić, że
ci co powracali byli przez komunę
intensywnie gnojeni i prześladowani. Moim zdaniem przypadek
Ojrzanowskiego pokazuje, że nie zawsze jest to prawdziwa prawda ;-). Kontynuuję,
nasza profesorka biologii od zamążpójścia, jest znana pod nazwiskiem Stanisława
Ojrzanowska, przez przyjaciół nazywana Stenią, a uczniowie, cholera wie
dlaczego, ochrzcili Ją pseudonimem „Skrętnica”. Małżeństwo Ojrzanowskich z
biegiem lat „dorobiło” się dwojga dzieci: Rafała i Michała. Obaj, nawiasem
mówiąc wzorem większości dzieci nauczycielskich, skończyli w latach 90 morąskie
liceum. I to tyle spraw prywatnych, więc przechodzę do dydaktyki. Profesorka
przez całe 4 lata miała z nami biologię. Na lekcjach i po lekcjach w kontaktach
uczeń – Ona, nie stwarzała dystansu. Jeden z naszych kolegów z klasy, któremu
skleroza nie skasowała pamięci, tak Ją pamięta z tamtych lat: „Osobiście
lekcje biologii wspominam ciepło i życzliwie. Pani "psorka" była
osobą miłą i sympatyczną. Nie okazywała osobistej niechęci wobec
kogokolwiek. Rzeczywiście potrafiła - przynajmniej mnie -zainteresować swoim
przekazem wiedzy.” Czy prowadziła jakąś działalność
pozalekcyjną typu kółko biologiczne, czy olimpiady? - Dziś już nie pamiętam.
Może to z powodu tego, że była świeżo po studiach nie angażowała się w rozmaite
„akcje społeczne” szkoły: czy to te mające na celu posiadanie przez ucznia
właściwej długości włosów, czy noszenie tarcz i mundurków szkolnych, palenie
papierochów, czy przebywanie w miejscach publicznych po dobranocce, J.
Oczywiście uczyliśmy się na Jej lekcjach (o czym za chwilę) oraz z
podręczników. Ja przypominam sobie, oprócz tych zwykłych w tamtym czasie
książek do biologii, książeczkę pt. „Poznaj 100 roślin” oraz taką przerabianą w
XI klasie „o człowieku” –dokładnego tytułu dziś nie pamiętam. Chyba to dobrze,
bo nie wiadomo, czy w obecnych czasach nie byłoby to karalne. Z prostego
powodu: otóż w książce tej oprócz omówienia rozmaitych aspektów
biologiczno-społecznych życia człowieka, była poruszana sprawa rozmnażania
się ludzi. No nierób wielkich oczu, „tak
rozmnażania się ludzi!” I to na pewno nie w sposób zgodny z katolicką nauką
społeczną. Więc dziś lepiej o tym cicho sza.
Napiszę więc trochę więcej o tej pierwszej książeczce. Dla mnie zawiera
w sobie jakąś tajemnicę. Otóż wydaje mi się, że na którejś lekcji Profesorka
postanowiła nas nauczyć rozpoznawać rośliny posługując się kluczem zawartym w
„Poznaj 100 roślin”. Wzięliśmy swoje książeczki i wyszliśmy na boisko, gdzie
któryś z uczniów miał pomyszkować i przynieść jedną (?) roślinkę do
rozpoznania. Przyniósł takie coś niepozorne, a my krok za krokiem wg klucza
ustalamy : listki takie, łodyga taka, płoży się itd., i dochodzimy, że to
bluszczyk kurdybanek. I co powiecie? To był naprawdę bluszczyk kurdybanek.
Jakieś 30 lat po studiach posługiwanie się kluczem w oznaczaniu roślin nie
dawało mi spokoju, więc gdy w księgarni zauważyłem kolejne wydanie (chyba już
czterdziesto któreś) tej książeczki więc ją czym prędzej kupiłem. Miałem wtedy
ogród i bluszczyk mogłem rozpoznać z zamkniętymi oczami, to śliczna mała
roślinka w masie tworząca dywany. Biorę
więc książkę do ogrodu, będę wszak namierzał bluszczyk. Otwieram klucz i wyobraźcie
sobie, że wśród 100 roślin brak jest
bluszczyka. Więc co? nie było takiej lekcji, a może ja popadłem już w paranoję?
No próbuje sobie tłumaczyć tym, że autorzy, zastrzegają, że zestaw roślin w
kolejnych wydaniach bywał zmieniany. Może więc to nie paranoja? Dobra,
przechodzę do spraw ważniejszych, czyli naszych lekcji biologii z profesorką
Ojrzanowską. Jak wszyscy wiedzą, istnieją dwie szkoły metodyki nauczania
poszczególnych przedmiotów. Falenicka i Otwocka, ;-).
W zależności od specyfiki przedmiotu, długości jego nauczania itd. - władze
oświatowe i nauczyciele wybierają uczenie zgodnie z zaleceniami albo szkoły
Falenickiej albo Otwockiej. Kiedy ponad 15 lat temu spotkaliśmy się w prawie
pełnym składzie klasowym, Witek Szaja zaskoczył mnie swoimi pretensjami skierowanymi
do naszej Profesorki o to, że uczyła go jakichś bzdur w rodzaju: stułbia,
pantofelek, pratchawiec, chloroplasty czy mitochondria, a nie nauczyła go
odróżniać choinki, która nazywa się świerk od choinki sosny; mało tego nie
wyjaśniła mu, że sarna to nie żona jelenia ale całkiem inny gatunek zwierzęcia,
i inne temu podobne bzdety. Z tego wynika, że Szaja oszalał i stał się
zwolennikiem szkoły Otwockiej w nauczaniu biologii, tj. w biologii uczyć rzeczy
praktycznych i przydatnych w przeciętnym życiu. Ja osobiście uważam, że takie
podejście może być słuszne w odniesieniu do takich przedmiotów jak: matematyka,
język polski i języki obce, ale biologii (ale też chemii i fizyki) należy uczyć
kierując się wskazaniami szkoły otwockiej. Dlaczego? Z prostego powodu,
ponieważ biologia jest nauką rozległą nie można efektywnie w ciągi 4 lat
nauczyć i teorii, i biologicznych rzeczy praktycznych i przydatnych. Trzeba
wybierać to albo to. W czasach komuny (obecnie może być inaczej) władze
oświatowe i bionauczyciele uznali, że biologicznych elementarnych rzeczy
praktycznych (odróżnić: żyto od owsa; sosnę od świerka; zająca od wiewiórki,
itd.) nauczyć mogą przeciętni rodzice lub dziadkowie. Oczywiście ci
przeciętniacy nie nauczyliby swych młodych- spraw, które nazywam teorią
biologii (budowa najważniejszych mikroorganizmów; budowa komórki; podstawowe
funkcje życiowe; elementy genetyki; itd.). Dlatego to było nam wtłaczane do
łbów przez Profesorkę na lekcjach biologii, mój drogi Szajo! Podkreślić należy,
że nie było to zwyczajne wtłaczanie. Ja ze swej strony zapamiętam te lekcje z
powodu doświadczeń wykonywanych z pomocą mikroskopów. Lekcje odbywały się w
dość dobrze wyposażonej pracowni biologicznej. Pracownia, ta mieściła się po
lewej stronie od naszej, XIa klasy, na ostatnim piętrze budynku. W sali tej,
jak to w pracowni biologicznej: oczywiście szkielet ludzki (nie było żadnych
ekscesów z jego udziałem, przynajmniej nie pamiętam o takich!), rozmaite
akwaria z rybami, czy innymi zwierzętami wodnymi dla których jedzenie przynosili
ci z ulicy Pułaskiego, którzy blisko mieli bajorka, gdzie nylonową pończochą
łowiło się jakieś mikrożyjątka dla ryb; sporo jakichś naczyń z preparatami
biologicznymi w formalinie (gdyby w spirytusie to bym wiedział, ;-) ), no i
stoły z mikroskopami- po jednym na dwoje uczniów. To wtedy, chyba większość
klasy (jeśli nie cała) zobaczyła przez mikroskop pierwszy raz mikroświat roślin
i zwierząt. Przekonała się, że zwierzęta i rośliny to nie tylko koń, krowa,
kura, czy choinka ale też np.
pantofelek, wymoczek, skrętnica, stułbia, ameba czy minoga. To wtedy
zobaczyliśmy, jak bardzo inny jest świat komórki z łuski cebuli od samej
cebuli. No i przy okazji, jako bonus nauczyliśmy się korzystania z klucza do
oznaczania roślin, co stało się dla mnie okazją do poznania, mojej obsesji, bluszczyka
kurdybanka. Biorąc pod uwagę, że mikroskop w tamtym okresie był równie rzadki,
jak obecnie rakieta kosmiczna mogę twierdzić, że lekcje biologii z prof.
Ojrzanowską były jedynym sposobem poznania innego świata niż ten nasz
makroświat. Do dziś pamiętam takie istoty jak: pantofelek, ameba, wymoczek lub
wypławek (?), skrętnica, stułbia, szczeżuja (a fuj, jaka nazwa), winniczek,
tasiemiec, rak, żaba (jaka?), minoga, drożdże, mech torfowiec, paprocie
(jakie?), skrzyp i widłak, itp., oczywiście pamiętam też, że na lekcjach było o
najważniejszych organach komórki biologicznej, prawach Mendla, ale ni cholery z
tego nie zapamiętałem, o co chodzi z tymi prawami. Pewnie inni pamiętają
więcej, bo mieli powody: egzamin wstępny na kierunki związane z biologią. Jeśli
doliczyłem się w naszej klasie 6.5 osoby (te 0,5 osoby to Ela G. po
położnictwie), które skończyły studia, gdzie podstawowym przedmiotem była
biologia, to chyba świadczy, że St. O. nadała
kierunek w życiu sporej garstce maturzystów z klasy XIa (około 20%). Myślę, że
w innych klasach statystyka była podobna. Niektórzy, jak, widoczna na zdjęciu w
środku, dr Marylka Rulewska osiągnęli dosyć wysokie stopnie naukowe w biologii.
Dodam, że Marylka R. przez długi okres kierowała badaniami hematologicznymi w
dużym mieście wojewódzkim.
|
Trochę wyżej lekko zjechałem Witka
Szaję, ale, jak widzę go na tym zdjęciu w pozycji prawie wiernopoddańczej to
mi się zrobiło smutno: Szaja mam
nadzieję, że nie obrazisz się na mnie na śmierć? |
|
Na tym z kolei zdjęciu to tylko w
odniesieniu do Eli Machaj nie jestem pewien, czy kończyła studia z biologia
jako przedmiotem głównym, bo pozostałe osoby tak, i Maniek, i Krysia, Marylka,
o Profesorce nie wspominają wszyscy to biolodzy w szerokim sensie. |
|
Ah, mam jeszcze zdjęcie na którym
się kajam przed Profesorką. Za co? Ano, za zaklejenie plasteliną okularu
mikroskopu. No głupio mi do dziś z tego powodu, J. |
Jak widać z tych zdjęć
nasza Profesorka chętnie przybywała na nasze kolejne jubileuszowe spotkania
klasowe. Pozwalała się nawet sfotografować z naszą klasą:
Osobiście, i z pomocą
osób trzecich (nie, nie ciebie Edziu Korczakowski, bo wiem żeś na emeryturze
tak zajęty, taaak zajęty kurna Olek!, że nie masz chwili czasu, by
przeprowadzić rozmowę ze swoją sąsiadką i naszą profesorką!) próbowałem namówić
Ją na rozmowę, która uzupełniła by ten tekst. Bez skutku, zawsze jakoś się
wykręcała: a to wyjeżdża do synów, a to nie ma czasu, a to chore oczy , itd.
Chociaż z oczami może być częściowa prawda, bo kilka lat temu przeszła jakąś
operacje związaną z oczami (zaćma?).
I to tyle z mojej
głowy. W waszej jest więcej? No to gratuluję, że tę wiedze przechowujecie, jak
dusigrosz swój skarb.