Zofia Kliks zwana Ciocią Paszą [1]

 

W czasach biblijnych Bóg lubił sprawdzać człowieka. Sprawdzał, doświadczając go rozmaitymi plagami i nieszczęściami. Miał do tego prawo L, człowiek, wszak był Jego, Prawdziwego Boga, własnością. A więc miał prawo, sprawdzać i hartować wiarę ludzika w Stwórcę. Jako przykład niech posłuży przypadek Hioba…

W czasach nam współczesnych opisaną rolę Boga próbowało przejąć państwo. Hitleria, czy stalinowska bolszewia intensywnie sprawdzały i hartowały wiarę człowieka w doskonałość Państwa oraz jego lojalność w stosunku do Państwa. Masowe mordy, obozy koncentracyjne, obozy zagłady i gułagi to narzędzia służące temu sprawdzaniu. Większość sprawdzanych wskutek głodu, chorób, morderczej pracy, mrozów, etc nie przeżyła tego sprawdzania.  Ci co przeżyli wyszli z tego schorowani ale wyjątkowo odporni i zahartowani na wszelkie trudy zwykłego życia. Tak się stało z sybiraczkami- „zakładniczkami” Stalina, Bronisławą Michaluk- matką i jej córkami Krystyną i Zofią. Ta ostatnia z czasem przyjmie nazwisko po mężu- Kliks, i zostanie obdarzona w XIII LO pseudonimem „Ciocia Pasza”. Ale po kolei.

Zofia Michaluk urodziła się 4 stycznia 1925 roku w Wilnie w rodzinie oficera straży granicznej, (KOP?). Jej ojciec, Tadeusz , pracował na posterunku straży granicznej na pobliskiej granicy ZSSR- II RP. Matka, Bronisława, prowadziła dom. Około roku 1930 rodzina częściowa przenosi się do Warszawy, zostawiając sobie dom w Wilnie, gdzie pomieszkiwuje ojciec wtedy, gdy musi pełnić służbę w SG. W Warszawie młoda Zofia rozpoczyna edukację (na fotografii legitymacyjnej- w  ubranku marynarskim J, a ja myślałem, że dziecięcy strój marynarski to wynalazek powojnia !) i 1939 kończy gimnazjum. W drugiej połowie tego znamiennego roku  matka i córka wyjeżdżają do Wilna, gdyż ojciec pełni praktycznie non stop służbę w jednostce straży. Po 17 września ojca wraz z kilkoma szeregowymi funkcjonariuszami straży zwijają krasnoarmiejcy do niewoli. Dalej można by się spodziewać najgorszego: oficer straży granicznej pańskiej Polski, a więc tak, jak praktycznie wszyscy oficerowie tej formacji powinien skończyć w lasku katyńskim! Ale nie, jakimś sposobem, udaje mu się uciec z niewoli. Opłotkami wraca do swego wileńskiego domu, do żony i córek. Wilno w tym czasie formalnie należy do Litwy, ale karzące ręce proletariackiej sprawiedliwości sięgają i tu L. Niedługo cieszą się wolnością. Gdzieś w połowie 1940 roku stalinowska bolszewia uznaje ich za element niepewny, który należy „pieresielit”   na Sybir i zatrudnić przy „lesorubce”. Nie będę tu opisywał samej wielotygodniowej gehenny podróży- wywózki, warunków bytowych, czy morderczej pracy „piereselenców”. Zrobili to bardziej kompetentni ode mnie, np. Zbigniew Domino w „Syberiadzie polskiej”. Zdjęcie obok przedstawia matkę (druga od lewej) i jej córki:  Zofię (trzecia od lewej) oraz Krystynę (pierwsza z prawej) w towarzystwie nieznanej kobiety- na początku ich pobytu na syberyjskim zesłaniu. Zwróćcie uwagę, jeszcze mają jakieś ciepłe łachmany, natomiast nogi są omotane grubą warstwą szmat wszelkich, bo  zabrane na zsyłkę buty zupełnie nie wytrzymywały tamtych zim. Różnica w sytuacji Polaków w obozie opisywanym przez Domino, i tym w którym przebywali Michalukowie sprowadzała się do różnicy w nazwie miejscowości i różnicy nazwisk zesłańców i ich oprawców. Tu, i tam, ludzie ginęli masowo wskutek głodu, zimna, chorób i zwyrodniałych NKWD-zistów. Przetrwali nieliczni, wśród nich ojciec, który po podpisaniu układu Sikorski- Stalin potrafił się wyrwać do tworzącej się armii Andersa. Matka i córki jednak zostały w obozie z przyrzeczeniem, że jak ojciec się urządzi w wojsku to ich ściągnie. Nie zdążył, bo w międzyczasie armia Andersa została ewakuowana. Kobiety zostały,  w tym raju proletariuszy, z głębokim postanowieniem przeżycia.

Przeżyły! Wróciły do kraju, schorowane, ale wróciły. Zofia wróciła z początkiem cukrzycy, która będzie trapiła Ją przez całe życie, i będzie w przyszłości przyczyną śmierci. Powrót do domu w Wilnie nie wchodził w rachubę, bo tam mieszkał już kto inny. Z domu w Warszawie nie została nawet kupka gruzów. Po przekroczeniu nowej granicy Polski osiedliły się w Parczewie w woj. lubelskim. W tej to miejscowości Jej ojciec odziedziczył działkę z niewielka chałupą, która, o dziwo, ostała się cała po przejściu frontu. Zaczęły się zagospodarowywać, matka nawiązała korespondencję z ojcem, który po wojnie zatrzymał się w Paryżu i nie był przekonany do powrotu. Jak wiadomo korespondencja wtedy nie była sprawdzana- cenzurowana, ;-), byliśmy przecież wolnym, demokratycznym krajem. Tym nie mniej gdzieś w 48 lub 49 roku matka została oskarżona o utrzymywanie kontaktów z wrogim elementem przebywającym w Paryżu, oraz wysyłanie do tego elementu szkalujących demokratyczną Polskę opinii.  Została skazana tylko na 4 lata bezwzględnego więzienia, bez zawieszenia. Zofia została sama. Nie była co prawda już dzieckiem, ale pobyt na Sybirze nie pomógł Jej w poruszaniu się w świecie urzędów i instytucji by zdobyć pracę. Szukała coraz dalej od Parczewa- miejsca zamieszkania, tam gdzie Jej pochodzenie nie było znane. Dobra znajomość języka rosyjskiego, wyszlifowana na Syberii (pod tym względem Sybir był pożyteczny ;-) )  oraz znajomość literatury rosyjskiej pomogły Jej zostać nauczycielem i wychowawcą w szkole w Radziszewie koło Krakowa.

Pracowała tam krótko, może obawiała się, że zostanie zdemaskowana jako córka „reakcyjnej” matki? W każdym razie niedługo potem przeniosła się do szkoły w Krzeszowicach, a potem w Kętrzynie. Zawsze jako nauczycielka języka rosyjskiego. Z tego okresu pochodzą zamieszczone poniżej  przesympatyczne zdjęcia „Cioci Paszy”[2] z Jej uczniami.

Wreszcie w  połowie lat 50 nadeszły zmiany w polskiej polityce. Dlatego po przeniesieniu się w 1955 roku do LO w Morągu nie musiała dalej „uciekać”. Zostaje tu do końca. Zamieszkuje, jak wielu profesorów LO,  na ulicy Wyzwolenia 7 (w budynku tym mieszka m.in. prof. M. Fulara, Karaczewski, Pukijaniec, Piaskownik, Bielińska, i inni). W latach 70 przeprowadzają się na ulicę Pułaskiego. Zaprzyjaźnia się z mieszkańcami tej ulicy, m.in. z mamą Basi Kierys, i, jak wieść niesie, to mama Basi wyswatała Zofię Michaluk za Zdzisława Kliks, który pracował jako lustrator w WZGS (uwaga dla młodych: lustrator wtedy nie miał nic wspólnego z IPN!). Ślub odbył się w roku 1956, i w ten sposób nasza Profesorka została Zofią Kliks J. Dwa lata po ślubie u państwa Kliks rodzi się córka Magdalena. Magda będzie jedynym dzieckiem „Cioci Paszy”.

Jedynym, ale za to jakim sympatycznym J. W XIII LO uczy języka rosyjskiego oraz prowadzi rozmaite kółka zainteresowań literaturą rosyjską.  Na fotografii obok (nawiasem mówiąc robioną przez członków kółka fotograficznego w liceum) jest pokazana  w pierwszych latach swojej morąskiej pracy.

             Mam nadzieję, że rozpoznajecie niektóre osoby z fotografii, ;-), „Bemola” trudno nie poznać, natomiast ta młoda dziewczyna siedząca obok Profesorki (z twarzą odwróconą do tyłu w stosunku do fotografa) to dam sobie łeb uciąć J, że to prof. M. Fulara.

W miarę upływu lat coraz bardziej dają się Jej we znaki dolegliwości mające swe źródło w syberyjskim zesłaniu. W latach 70 jeszcze pracuje, ale cukrzyca powoduje, że coraz gorzej widzi (ślepota cukrzycowa). Na zdjęciu poniżej widzimy grono pedagogiczne morąskiego liceum z tych lat. Porównajcie postać Profesorki z tego, i poprzedniego zdjęcia.

Skąd tak wielka różnica? Ja wam powiem (choć myślę, że wszyscy domyślają się tego): nauczyciele zwykle w przeciągu 13 do 15 lat w tak radykalny sposób nie zmieniają swojej fizjonomii. No chyba, że są to nauczyciele umęczeni chorobą, którą „obdarzyła” ich tragiczna przeszłość. „Ciocia Pasza” miała odrobinę szczęścia- wyrwała się śmierci w syberyjskim Gułagu, ale było to „zezowate szczęście”, bo bagaż Gułagu (utrata domów rodzinnych, choroby, senne mary, itd.) wlókł się za Nią, i męczył Ją. Aż zamęczył na  śmierć.

Na początku lat 80 z powodu chorób przechodzi na rentę inwalidzką. Zawał i pogłębiająca się ślepota cukrzycowa. Do tego dochodzi choroba nowotworowa. Kompletna utrata wzroku, bardzo ciężki drugi zawał, z którego już Jej nie uratowano. Zmarła we wrześniu 1988 roku. Jej grób można znaleźć po prawej stronie w drugiej alejce Darynowskiego cmentarza, mniej więcej w 6-7 rzędzie. W pobliżu groby Matwiejczyka i „Bemola”.

            Moje wspomnienia o „Cioci Paszy” pochodzą z lat 1963-67, tj. z okresu mojej edukacji licealnej. Ona w tym okresie obchodziła już dziesięciolecie swej pracy w XIII LO, a więc była w nim „zadomowiona”.

Nim cokolwiek więcej napiszę o Niej, to powiem: to była Osobowość!

[Piter Grygorowicz: Oj!! Myślę, że nie tylko osobowość. W tamtych czasach nauczyła niektórych  nawet w miarę dobrze języka rosyjskiego. A że też była nietypowym nauczycielem i wspaniałym pedagogiem może sobie przypomni Maryś Ł.  ze swoim  przesławnym „obo wsiom”

Jeżeli do tego dodać, że wcześniej  Kobitka przeszła Syberię, pieszo, to można zrozumieć , że dla niej chodzenie z gołymi nogami w marcu to była betka!!]

             Lekcje języków, w tym rosyjskiego, mieliśmy przez całe cztery lata liceum. Z tym, że w klasie VIII (i może IX, dziś już nie pamiętam, Alzheimer, robi swoje ;-) ) była to ogólna nauka rosyjskiej pisowni, gramatyki, itp pierdół. Prowadziła to młoda profesorka Janina Zubicz. W następnych klasach, aż do XI, lekcje prowadziła Zofia Kliks.

Osoba zupełnie inna od prof. Zubicz. Przede wszystkim starsza, choć nie stara. Chyba już wtedy nosiła przyciemnione okulary. Ubiera się z pewną nonszalancją, widać, że mało wagi przywiązuje do strojenia się, co u przeciętnych kobiet jest rzadkością. Codziennie rano paraduje ze swoją torebką do pracy w liceum. Ale jak paraduje! Dla Niej nie istnieje jesień, czy zima: zazwyczaj widzimy Ją maszerującą leciutko ubraną, z rozpiętą koszulą, bez pończoch, w klapkach, z gołymi nogami- jakby to było gorące lato. Żartownisie kpią, że ona nawet w mroźną zimę bez majtek, J! W rozmowie z Nią widać, że jest to osoba pewna swego i nie lękająca się byle bzdury. No po prostu „baba z jajami”. Oczywiście nikt z nas (lub prawie nikt) nie wiedział, że Jej osobowość i charakter w dużej mierze ukształtował Sybir.

Przeciętny człowiek po Sybirze zwykle zieje nienawiścią do wszystkiego co ruskie. Nie odróżnia państwa, którego nazywam bolszewią- właściwego sprawcy swoich nieszczęść, od zwykłych ludzi mieszkających w tym państwie. Ludzi, którzy tak, jak ów nieszczęśnik, cierpieli od zwyrodniałego państwa. Trzeba być nieprzeciętnym, by to odróżniać. „Ciocia Pasza” miała na imię Zofia, więc nie dziwota, że odróżniała.  Krzywdy swe przypisywała nie Ruskim lecz instytucji, jaką była  bolszewia. To nie pozwalało Jej ziać nienawiścią (jak to się dzieje u przeciętnych Sybiraków) do ludzi rosyjskich, do ich języka i ich kultury. Ten język, ta kultura stała się wręcz Jej pasją. Starała się tą pasję nam wpajać na lekcjach.

Na tych lekcjach języka rosyjskiego poznawaliśmy kulturę Rosji oraz historię literatury rosyjskiej. Ci młodzi, którzy  kończyli szkoły średnie za czasów III RP, tj w czasach ipen-owskiego prania młodych mózgów,  mogą mieć wątpliwości co do wartości nauczanej wtedy historii rosyjskiej literatury. Chciałbym rozwiać te wątpliwości: to naprawdę nie było nauczanie ruskiej literatury socrealistycznej! Ja to wiem, bo ja, i cała moja licealna klasa, tego doświadczaliśmy. Zarówno podręczniki, jak i na zajęciach prowadzonych przez „Ciocię Paszę” poznawaliśmy utwory najbardziej genialnych ruskich poetów i pisarzy. Literatura narodowa tworzona przez Rosjan należy, obok francuskiej i hiszpańskojęzycznej, na mój gust, do najlepszej w świecie. I nasza Profesorka, Z. Kliks, starała się nam to pokazać, poprzez omawianie, z przyczyn obiektywnych pobieżne, utworów takich twórców jak Puszkin, Lermontow, Gogol, Dostojewski, Gorki, Czechow, L.Tołstoj itd. Oczywiście w tych omówieniach brakło utworów takich geniuszy jak Bułhakow, czy Babel, ale utwory tych nielicznych pisarzy, w tamtych czasach nie tylko w PRL, były prawieże na „komunistycznym indeksie”. Nie wszystkie utwory omawiane na lekcjach nam się podobały. Dla mnie np. Czechow stał się geniuszem dopiero wtedy, gdy zacząłem po studiach  spokojniej przyglądać się tzw „zwykłemu życiu”, które w tak mistrzowski sposób pokazywał Czechow w swoich drobnych opowiadaniach oraz kongenialnych dramatach. Nabożny stosunek „Cioci Paszy” w stosunku do innych ruskich utworów był, dla nas młodych,  nie zrozumiały. Bo czemu Ona np. z takim zaangażowaniem czyta jakiś „wierszyk Puszkina” (pomimo swojej sklerozy oraz zaczątków Alzheimera początek utworu pamiętam do dziś, naprawdę!):

 

 

„siżu za reszotkoj

W ciemnicy syroj

Wskorlmlonyj w niewoli

Arioł mołodoj

Moj gnusnyj towariszcz

Machaja kriłom

Krowawuju piszczu

Klujot pod aknom

Kujot i brosajet

I  smotrit w akno

Kak butto so mnoju

Zadumał odno

…”

Dziś, kiedy znamy tragiczne dzieje Jej młodości rozumiemy. Jak zwykle za późno.

Z szeroko pojętą ruską kulturą Profesorka starała się nas zapoznać poprzez omawianie tekstów zawartych w książce „Na porogie żyzni” oraz poprzez prenumerowanie i czytanie rosyjskich czasopism. Były wśród nich „Sovietskij sojuz”- na kredowym papierze wtedy rarytas, był bardzo interesujący „Wokrug svieta”, tytuły innych miesięczników już mi wyleciały z pamięci. W jednym z czasopism była rubryka zatytułowana „Obo wsiom”. Zawierała rozmaite ciekawostki z dziedziny nauki i szeroko pojętej kultury. Wszyscy w naszej klasie mieli obowiązek czytać przynajmniej tą rubrykę i przygotowywać na lekcje omówienie jednej  zawartej w niej wiadomości. Na każdej lekcji jedna lub kilka osób była wyrywana do opowiedzenia jakiejś ciekawostki z „obo wsiom”. Jedną swoją „obo wsiom” pamiętam sobie do dziś, ponieważ opowiadałem ją przez cała lekcję i w ten sposób uchroniłem innych przed opowiadaniem. Było to opowiadanie jakiegoś Węgra, który opisywał, jak to w czasie wojny SS aresztowało znanego węgierskiego iluzjonistę i hipnotyzera. Osobnik ten zahipnotyzował kierowcę przewożącego aresztanta i pilnujących essmanów tak, że ten pieprzną maszyną w drzewo. Wszyscy zginęli, i wtedy dopiero dzwonek na przerwę. Inny przypadek „obo wsiom” to ten wspomniany wyżej przez Piotrka Grygorowicza. Maniek Łoginów wyrwany na jednej lekcji do zreferowania swojej ciekawostki, opowiedział jak to „amerikanskije uczony opracowali jakąś tam metodę, która dawała im sorok ton destiłata w sutki” (jeśli czytają to dzieci: kochani, proszę zwróćcie się do swoich dziadków niech to przetłumaczą, ;-) ) . Po pewnym czasie Maniek znowu ma opowiedzieć obo wsiom, no więc on: „amerikanskije uczony….”. i tak ze cztery czy pięć razy nim „Ciocia Pasza” zorientowała się, że coś tu nie tak. Wszystkich oddziałów klasy X jest tylko trzy, a Ona te bzdury słyszy już 4 lub 5 razy. Zdaje się, że Maniek wywinął się tym, że nie wiedział, że na każdą lekcję musi przygotować coś innego. On zawsze miał szczęście. Nie wszyscy to mieli. Od początku świata, albo od czasów gdy powstały szkoły wiadomo, że w czasie lekcji ci co nie odpowiadają, zajmują się wieloma interesującymi rzeczami. Tak było i w naszej a-klasie. Rysiek Koniar zdobył gdzieś jakiś cholernie interesujący kryminał Agaty Ch. Czytał toto na wszystkich lekcjach. Prawie wszyscy chcieli to przeczytać, ja też. Powstała lista z kolejką. Gdy nagle na rosyjskim „Ciocia Pasza” widzi, że u „Długiego” wzrok cały czas wędruje pod ławką… A cóż ty „boża krówko” tam chowasz po ławką! Co ty tam masz „łajzuniu”….Ucierpiało ucho Ryśka, ucierpiała kolejka, bo Ona prawem kaduka zabrała kryminał, i książka wróciła dopiero gdy przeczytała. Dla porządku dodam, przeczytałem, chociaż z opóźnieniem, spowodowanym tym nieszczęściem.

            Matura… Maturę zdawaliśmy z języka polskiego i matematyki (pisemny i ew. ustny) oraz z historii, przedmiotu do wyboru i języka obcego (ustny).  W czasie egzaminu z rosyjskiego pojawia się wizytator z kuratorium, czy czegoś tam. Egzaminatorzy i egzaminowani podenerwowani, bo to przecież z kuratorium, kurczę blade!. Wchodzę, „Ciocia Pasza” jakby nigdy nic podsuwa mi pytania do wybrania. Jakie? Nie pamiętam, ale pamiętam, że jedno było o Gorkim. Coś tam ględzę, co? Nie pamiętam! Ale pamiętam, że po zakończeniu mego ględzenia pan wizytator zwraca się do mnie: „ A znajetie wy,  kakaja była istinnaja familia Gorkowo?”, a ja bez zastanowienia „jewo istinnaja familia Pieszkow, Gorkij eto jewo psewdonim!”. Skąd to pamiętałem i wiedziałem? Myślę, że „Ciocia Pasza”  też zastanawiała się przy wstawianiu mi z matury oceny 4: „ skąd ten idiota wiedział, ze Pieszkow?” ;-). Dziś już mogę Wam zdradzić tą tajemnicę: może to dziwne, J, ale zostało to mi we łbie z Jej lekcji.

I tyle zostało „Cioci Paszy” w mej pamięci.

 

Kliknij  by usłyszeć Jej ulubioną piosenkę!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 



[1] Magdzie Rykaczewskiej serdecznie dzięki za Jej wspomnienia o Mamie oraz za zdjęcia z archiwum rodzinnego.

Basi Leśniewicz oraz Eli Olszewskiej bez których udziału to co wyżej nie mogło by powstać: „Bóg zapłać Wam dziewczyny”.

[2]  Czy Wy też czujecie wzruszenie patrząc na „Ciocię Paszę” z podniesioną do odpowiedzi ręką?, Wg wiarygodnych informacji fotografia przedstawia klasę IXa morąskiego LO w  1957 roku.  Jeśli ktoś z tej klasy jeszcze istnieje w wersji mięsno- słoninowej to proszę niech się odezwie. I potwierdzi bądź zaprzeczy.

0