Maria Wójcicka, czyli o
względności dobra i zła w historii Polski[1]
Zacznę mądrze J: Nauczanie historii w nowożytnej
Polsce, czyli II RP, PRL, i szczególnie obecnej II-bis RP jest realizowane
przez manichejczyków.
Uważają oni, i konsekwentnie wciskają nam to do łbów, że każde istotne
wydarzenie w naszych dziejach było, z punktu widzenia etyki, albo dobre albo
złe. Nie dopuszczają relatywizmu, tzn. że coś mogło być jednocześnie i takie, i
takie. Przytoczę tu argument nie do odparcia: „otóż gdyby nie rozbiory to w XIII LO w Morągu nie uczyłaby nas języka
polskiego prof. Maria Wójcicka!” Co zatkało Was? Czy teraz ktoś śmie
wątpić, że rozbiory Polski miały też dobrą stronę ;-) . Ale zacznijmy po kolei.
Na zdjęciu obok, ten młody pan z wąsikami to Bolesław Dańko- warszawski
rewolucjonista z roku 1905. Car za jego poczynania zesłał go na Sybir. On
oczywiście stamtąd uciekł, bo wtedy tak czyniło wielu zesłańców, takich jak: J.
Piłsudski, W. Machajski, F. Dzierżyński, W. Lenin, itd. Uciekając nie podążał,
jak niektórzy kiedyś, na Madagaskar lecz do Galicji. Tam podążała większość
polskich sybiraków, bo stary cesarz CK Austro-Węgier jakoś to tolerował i nie
odsyłał uciekinierów. Po pewnym czasie B. Dańko zawitał do czeskiej Pragi,
wszak wtedy to ten sam kraj co Galicja. Poznaje tu uroczą młoda damę, Czeszkę
Agnieszkę Kwitek. Jak widać z fotografii, biorą ślub, a po pewnym czasie rodzą
im się dwie dziewczynki. Młodszej dają na imię Irzenka, co po polsku tłumaczy
się Irenka. Starsza urodzona 11 listopada 1913 roku w Warszawie, nazwana
została Maria Agnieszka. Ta oto Maria Dańko wyjdzie w czasie II wojny za mąż za
Henryka Wójcickiego, udaje jej się przeżyć wojnę (co dla wielu osób z jej
rodziny nie udało się, niestety!) i po wojnie przywędruje do Morąga, gdzie
naucza nas polskiego w XIII LO. Jej nauczanie było, nie tylko dla mnie, tym
dobrem, którym życie uraczyło we wczesnej młodości. Nie mam najmniejszych
wątpliwości, że gdyby nie rozbiory Polski, rewolucjonista Bolesław Dańko nie
zostałby zesłany. A gdyby nie został zesłany, to nie musiałby uciekać. A więc
nie byłoby go w czeskiej Pradze. Tym samym nie spotkałby swej przyszłej żony
Agnieszki Kwitek. Nie mówiąc już o tym, że na pewno nie przyszłaby na świat
Maria, która później przyjmie nazwisko
Wójcicka i w Morągu będzie nas nauczać
polskiego.
|
Wracam do dziejów
rodziny Dańko – Wójcickiej. Agnieszka zmarła młodo w 1917 roku w Pradze, była
wszak I wojna, po Europie panoszył się głód i śmiercionośna grypa, która
wkrótce, po śmierci mamy zabierze Jej córeczkę Irzenkę. Bolesław powrócił z
małą Marysią do Polski- do niemieckiej wtedy Warszawy. Zamieszkali u rodziny.
Ożenił się ponownie, tym razem z Janiną Stańczyk młodszą od niego o 16 lat . Z tego małżeństwa urodziło się
dwoje dzieci: Halina i Kazimierz. Cały czas rodzina mieszkała w Warszawie
przy ul. Pieszej. Maria wychowywała się w rodzinie o głębokich tradycjach
patriotycznych. W roku 1935 zdobyła maturę w Prywatnym Gimnazjum Krystyny
Malczewskiej w Warszawie, a w 1938 dyplom dwuletniego warszawskiego
Pedagogium. Na zdjęciu obok widzimy naszą przyszłą polonistkę z czasów jej
matury. We wrześniu 1938 roku Maria Dańko rozpoczyna
pracę zawodową, jako
nauczycielka języka polskiego w warszawskiej szkole podstawowej. Po wybuchu
wojny przystępuje do Tajnej Organizacji Nauczycielskiej (TON). Mimo zagrożenia
życia, dzieliła się swoją wiedzę z młodzieżą, uczęszczającą na tajne
komplety. W linku poniższym znajduje się plik mp3 z rozmową z nią na temat pracy w
TON-ie. W 1942 roku w szkole gdzie pracuje, poznaje Henryka
Wójcickiego. Dalej idzie wszystko jak z płatka: związek małżeński zawarli 23
stycznia 1943 roku w kościele Najświętszej Marii Panny w Warszawie na Nowym
Mieście (obok fotografia państwa młodych). Oczywiście wokół
barbarzyństwo wojny; dotyka ono bezpośrednio jej rodzinę: w maju 1943 r. na
Pawiaku w Warszawie został rozstrzelany jej brat przyrodni – Kazik (działał w
konspiracji), a w sierpniu 1944 jej ojciec – Bolesław. Natomiast matka Janina
i przyrodnia siostra – Halina,
-zostały wywiezione do Niemiec do obozu w Ravensbrück, gdzie przebywały aż do
zakończenia wojny i wyzwolenia obozu przez Amerykanów. W kwietniu 1944
roku Marii i Henrykowi Wójcickim rodzi
się córka Hanna, znana przecież z morąskiego liceum, no nie? Aby ukryć się przed Niemcami oraz trochę
uspokoić nerwy w maju 1944 roku Wójciccy przenoszą się „na wakacje” do
Radości pod Warszawę. Maria dalej
prywatnie naucza, a Henryk zajmuje się maleństwem. Obok przesympatyczna
fotografia rodziców z małą Hanią, J . I tam właśnie, w Radości, zaskoczyło ich
Powstanie Warszawskie. Można sądzić, że wojnę przeżyli tylko przez przypadek. |
|
|
||
|
Po wojnie, nie mając
dokąd wrócić, gdyż mieszkanie i cały dobytek spłonął na Nowym Mieście w Warszawie,
przyjechali w okolice Morąga, zamieszkali w Jurkach. W Morągu i jego
okolicach powstała cała kolonia warszawiaków, którzy tu poznali się i
zaprzyjaźnili. Byli to m.in. Wójciccy, żona Tołwińskiego- Janina, pani Ossa-
która później została długoletnią sekretarką w morąskim liceum. W 1945 i
początku 1946 roku budynek liceum był w stanie nienadającym się na szkołę.
Dlatego p. Wójcicka zaczęła pracę w spokojniejszych i niezrujnowanych
Jurkach, gdzie organizowała pierwszą w powiecie siedmioklasową szkołę i
kierowała nią. Prowadziła również kursy repolonizacyjne dla mazurskiej
młodzieży. Warunki były niezwykle trudne – pionierskie, praktycznie nie było
nic, samemu trzeba było własnymi rękami remontować szkołę i organizować
sprzęt itd. Tam urodziła się druga
córka, którą nazwano Elżbieta. Poniżej
fotografia z 1946 roku Marii i
Henryka, a obok zdjęcie z odwiedzin Wójcickich przez Janinę i Mieczysława
Tołwińskich. |
|
Od 1949 aż do 1967 profesor Wójcicka pracowała
już jako polonistka w Liceum Ogólnokształcącym i Zespole Szkół Zawodowych w
Morągu. Henryk, jej mąż, pracował jako główny księgowy w Spółdzielni „Igła”
(która, nawiasem mówiąc, w dużej mierze została założona z inicjatywy morąskich
nauczycieli). Mieszkali, jak wielu nauczycieli liceum, przy ulicy Pułaskiego.
Tu Hania i Ela zaczęły dorastać, jak widać na fotografii rodzinnej z roku 1953:
Wydaje się, że teraz to
już tylko mała stabilizacja i spokojne życie. Ale to złudzenie, jeśli i był
taki okres to trwał bardzo krótko, i skończył się gwałtownie. Pod koniec roku
1965 nagle umiera jej mąż Henryk (miał wtedy tylko 51 lat). Na barkach prof.
Wójcickiej zostaje utrzymanie rodziny. Córki są już w wieku studenckim, Hanka
studiuje filologię romańską, Ela- finanse na SGPiS. Niestety trud utrzymania
córek na studiach leżał na barkach matki, bo dochody trzyosobowej rodziny
nieznacznie przekraczały próg, poniżej którego przyznawano stypendium. Trudno
było wiązać koniec z końcem więc aby córki nie przerywały studiów, zaczęła
pracę na drugim etacie w zawodówce. Ale jest i trzeci etat, to przecież praca w
domu: te wieczne, zakupy, sprzątanie, gotowanie, pranie itd. Aby temu podołać i
by nie być samą w tym trudnym okresie życia po śmierci męża, przez pewien okres
zamieszkała z nią prof. Rogacka
(profesorka od geografii, pamiętacie?).
Poniżej
zamieszczam album ze zdjęciami z okresu jej pracy i działalności edukacyjnej w
Morągu. Zdjęcia to często cymelia z tamtego czasu, tak że oglądajcie je z
należnym szacunkiem J:
W roku 1967 prof. Wójcicka otrzymuje mieszkanie
w Otwocku koło Warszawy. Wraca do miejsca swojej młodości i kontynuuje pracę w szkolnictwie - była zastępcą dyrektora Szkoły Podstawowej
nr 6 w Otwocku i Szkoły Podstawowej w pobliskim Józefowie. Pracowała też w
Liceum Medycznym w Otwocku. Wiecznie zabiegana i zapracowana, wiecznie
doskonaląca siebie, swoich bliskich i swoich uczniów. Na emeryturę przeszła w
wieku ok. 65 lat. W wieku 70 lat kończy studium magisterskie na Uniwersytecie
Jagiellońskim w Krakowie broniąc, pod kierunkiem prof. Marii Zarembiny, bardzo
dobrą pracę magisterską. Tytuł pracy to: „Obserwacje nad rozwojem systemu
fleksyjnego dwojga dzieci w wieku przedszkolnym”. Można się domyślać, że tymi
dziećmi były jej wnuki J.
Wydawałoby się, że osoba całkowicie
poświęcająca się swojej pracy nie ma już
czasu na hobby. W przypadku prof. Wójcickiej jest to częściowa tylko prawda, bo
jak przypominają jej córki, mama już w gimnazjum pisywała
pod ławką książki – także romanse, a koleżanki czytały z rumieńcami na
twarzy i dopytywały się „Maryśka, a co będzie dalej…”, a Marysia tworzyła.
Niestety, nic się nie zachowało z tego okresu. Wszystko spłonęło w powstańczej
Warszawie. Występowała też wówczas w licznych przedstawieniach teatralnych, co
zaowocowało tym, że pracując już w Morągu prowadziła kółko teatralne, a także reżyserowała i wystawiała w szkole, ze
starszą młodzieżą liczne sztuki
teatralne (poniżej w albumie fotografie z kilku przedstawień). Przygotowywała też akademie szkolne, których wówczas było sporo.
Jak większość Polaków, nie potrafiła śpiewać,
słynne było zawołanie Henryka: "Marychna, proszę, tylko nie
śpiewaj", gdy próbowała coś zanucić. I podobno nie można się temu dziwić,
bo jej mąż miał wyjątkowy słuch i talent muzyczny, zresztą śpiewał w chórze. To
po nim córki odziedziczyły ten talent. Brak słuchu muzycznego to jeszcze nie
katastrofa, w mojej opinii katastrofą jest nieumiejętność odróżnienia, oceny i
estetycznego odczuwania i przeżywania muzyki. Sądzę, że Maria Wójcicka była osobą, która mimo braku słuchu
muzycznego potrafiła odróżnić muzyczne barachło od prawdziwego muzycznego
piękna. Potrafiła tym muzycznym pięknem trwale zainteresować swoich uczniów.
Piszę to jako osoba, która na jej lekcjach, jesienią 1963 roku, usłyszała o
Edith Piaf i Jej pieśniach. Dowiedziałem się i zostałem zafascynowany pięknem.
Czy zainteresowanie nas pieśniami E. Piaf poskutkowało tym, że wiele dziewczyn
i chłopaków z naszej klasy trwale zafascynowało się prawdziwie piękną muzyką i
dostaje torsji słuchając muzycznego barachła (do Witka Szai: Witek to o Twojej
reakcji na „Exo-Tercet”)? Nie można tego wykluczyć. Ja wierzę, że nasz
australijski kolega płacze słuchając „Requiem” W.A.Mozarta dlatego, że jego
gust muzyczny zaczął się krystalizować pod wpływem upodobań prof. Marii
Wójcickiej. Może gdyby nie ona i jej upodobania muzyczne, to Piter Grygorowicz
nie wściekałby się tak bardzo na swoich wnuków, gdy mu przeszkadzają w
słuchaniu „Sonaty księżycowej”. Piter! Ty się trochę hamuj, weź przykład z
Bożenki Mikuckiej i Ewy Bruziewicz, które drogą drobnych kroków przekonały
swoje dzieci, że piosenki Anny German, Ewy Demarczyk, czy Marka Grechuty to coś
o niebo bardziej wartościowego od polskiego hip-hopu ;-). Tak sobie pomyślałem,
że jej wpływ na różne aspekty naszego życia (nie tylko gusta muzyczne) można
porównać do wpływu „kropli czyhającej” na ruch innych kropelek po szybie
jadącego samochodu. Nie wiecie o co chodzi? Wytłumaczę. Od kilkunastu lat
jeżdżę autobusami. Czasami w dni deszczowe. Jeśli autobus stoi, kropla po
szybie opada pionowo (to grawitacja, powiedziałby „Dyndal”). Gdy autobus szybko
jedzie- kropla porusza się nadal w dół, lecz pod skosem (to efekt równowagi
sił, powiedziałby „Dyndal” J ). Lecz dzieje się coś dziwnego, gdy
kropla na swej drodze spotyka postronną kroplę- „kroplę czyhającą” (lub wiele
takich kropli), wtedy oczywiście chłonie ją i, o dziwo, taka powiększona kropla
ma tendencję do tego, by zamiast w dół, poruszać się w górę szyby! Pewnie jest
to zjawisko znane w aeronautyce, dla nas znajomość aeronautyki jest nieistotna,
istotne jest, że „kropla czyhająca” pomaga piąć się w górę, „do Boga, do
gwiazd”. A przecież ona, ta kropla, prawie nic nie robi, wystarczy, że w
odpowiednim czasie znajdzie się w pobliżu drogi poruszającej się kropelki! Profesor Maria Wójcicka znalazła się w
pobliżu naszej drogi, przecież my to pamiętamy, no nie? Mało tego, pamiętają ją
też osoby absolutnie obiektywne, J, bo nie z naszej
klasy. Pamiętają ją takie niewątpliwe autorytety, - jak Krystyna Górecka czy
Erwin Kruk! Osoby te swego czasu napisały okolicznościowe wspomnienia o naszej
(i ich też) polonistce. Poniżej znajdziecie odsyłacze do tych wspomnień. Mam
nadzieję, że umieszczając tu wspomnienia nie naruszam czegoś takiego, jak prawo autorskie ;-).
Co jeszcze można powiedzieć o naszej
polonistce? Zapamiętałem ją jako osobę taką trochę „mamowatą”, czy nawet
„babciowatą”. Nie wiem, czy rozumiecie o co mi chodzi? Ale ten jej stosunek do nas był daleki od
sztywności „belfer-uczeń”, „ja na górze- wy na dole”. Był w dużym stopniu taki
matkowaty, czy babciowaty. Który ze
zwykłych nauczycieli Mańka Łoginowa wywoływałby do odpowiedzi jako Maryś (Maniek, pamiętasz, jak Cię to
skręcało?) Który ze, zwykłych nauczycieli przypominałby nam, że właśnie zmarła
Edith Piaf, albo że Erwin Kruk (jeszcze wtedy osoba mało znana) to ciągle na
jej lekcjach po ławką pisywał i czytywał wiersze?
Co jeszcze? Jej córki mówią, że zainteresowania
kulinarne miała typowo polskie (co potwierdza podstawową tezę II RP, że geny polskie zawsze zdominują
geny czeskie, J ): piekła pyszny sernik wiedeński. Na
każdej imprezie domowej nie mogło go
zabraknąć. Typowo polskie upodobania, a więc całe życie przyrządzała jedzenie i
jadła tłusto, i „niezdrowo”: ( smalec,
szynka- musiała być z tłuszczykiem, żeberka z sosem, itp.). Lubiła też ryby,
szczególnie te leszcze, okonie, płocie złowione przez męża J.
Dopiero będąc na emeryturze (po 80 roku życia)
zrealizowała swoje marzenia o podróżowaniu. Odbyła liczne pielgrzymki i
wycieczki zagraniczne, między innymi do Ziemi
Świętej, do Rzymu, Francji, i na wschód: Lwów, Wilno.
Zmarła 8
września 2010 w wieku prawie 97 lat, w
wyniku powikłań po złamaniu kości
udowej. Została pochowana w Warszawie na cmentarzu Wolskim, gdzie od 1965 roku
spoczywa jej mąż, Henryk. Dla wędrowców podaję link do zdjęcia
grobu i namiary jak tam trafić.
Tyle zostało
prof. Marii Wójcickiej- mej polonistki w XIII LO w Morągu, w mojej
dziurawej pamięci.
[1] Hani Matuszek za wspomnienia i zdjęcia ze zbiorów rodzinnych serdeczne
dzięki. Panom: Erwinowi Kruk oraz Tomkowi Góreckiemu za przychylność do tego projektu oraz udostępnienie
własnych materiałów jestem szczerze zobowiązany w tym i przyszłych wcieleniach.
Osobne gorące
podziękowania należą się pani Swietłanie Kruk,
Jej bezinteresowny udział w tworzeniu wspomnień, ich korekcie- zapewnił
profesjonalizm, gładkość i lekkość. Aha, przepraszam za dużą literę J.